Fizyka Życia

Fizyka Życia - Wyprawa do Patagonii

Rok 2017

Warszawa – Buenos Aires

Z przesiadką w Madrycie.

 

Buenos Aires

Przylot do Buenos Aires – Paryża Ameryki Południowej, zachwycającego różnorodnością, niezwykłą witalnością i majestatycznym rozmachem. Po zakwaterowaniu w hostelu spacer po żywiołowych i stylowych ulicach miasta, na których gwar ludzki przeplata się z dźwiękami tanga. Obiadokolacja w barze z tradycyjną kuchnią argentyńską. Nocleg w hostelu.

Przylecieliśmy bardzo wcześnie rano. W hostelu byliśmy jeszcze przed szóstą. Kraje latynoskie mają swoją wielką zaletę - luz. Zawdzięczamy mu to, że pomimo tego, że doba hotelowa zaczyna się dopiero od 14.00 to dostaliśmy 3 pokoje, w których mogliśmy się umyć, zostawić bagaże i ruszyć na spacer. Co więcej pozwolono nam zjeść dzisiaj jutrzejsze śniadanie - jutro byśmy nie zdążyli bo wylatujemy bardzo wcześnie rano.

Hostel mieścił się przy najważniejszym deptaku Duenos Aires ulicy Florida. Rano była pusta, tylko w co trzeciej bramie spał jakiś bezdomny. Po południu zrobiła się tłoczna i gwarna. Kupa ludzi, kupa kiosków, sklepów i sklepików. "Change money" słyszało się co chwilę, jak za komuny...

Śniadanko jak śniadanko: płatki, mleko, jogurty, owoce, bułki, dżemy i... specjalność Argentyny - Dulce de Leche. To taki bardzo kremowy kajmak, krem toffi lub jak go tam zwą - generalnie chodzi o wygotowane z cukrem mleko, które po odparowaniu wody przekształca się jasnobrązowy, słodki, aksamitny krem. Pycha.

Połaziliśmy całą grupą po centrum, łącznie zrobiliśmy 16 km. Nie ma w tym mieście niczego specjalnego. Ani to Paryż, bo ten, jak Wenecja, jest unikalny na skalę światową, a zabudowę Buenos Aires można łatwo pomylić z Santiago de Chile, przynajmniej ja mógłbym. W gruncie rzeczy to spokojnie można było sobie darować zwiedzanie Buenos. Obejżeliśmy kanały portowe, dzielnicę drapaczy chmur, zjedliśmy obiad w jakiejś baro-restauracji i wróciliśmy do hostelu zainstalować się w pokojach.

Po czym udaliśmy się na główną ulicę Buenos: Avenida 9 de Julio. Idziemy, całą grupą. W pewnym momencie ktoś z naszych pokazuje na dwóch małolatów: wyrostka i dziecko i mówi: "Taksówkarz powiedział, że to są złodzieje". I rzeczywiście, interesują się nami. Patrzą. Mały gówniarz pokazuje palcem na aparat fotograficzny. Idą razem z nami. Idą za nami. Idą. Nagle wyprzedzają, mamy wrażenie, że odpuścili. Wyrostek skręca w boczną uliczkę i po 5 metrach się zatrzymuje, a gówniarz staje po prawej stronie przy witrynie sklepowej 10 metrów przed nami. Jak gdyby nigdy nic. Wolno podchodzimy. Gdy jesteśmy na jego wysokości ten rzuca się, chwyta ręką łańcuszek najbliższej mu Aśki, i biegnie w tył do kierunku naszego spaceru. Wszyscy są zaskoczeni, pomimo tego, że byliśmy świadomi, że to złodzieje i w teorii przygotowani na atak. Aśce udało się uratować łańcuszek, jednak straciła medalik.

Jesteśmy zbulwersowani, dużo gadamy na ten temat, aparaty fotograficzne lądują pod kurtkami. Po przejściu kilkuset metrów, jakiś młody człowiek pyta skąd jesteśmy. "Z Polski...". "To uważajcie, bo tu grasują złodzieje...". "Dzięki, już wiemy..."

W sklepach nie ma cen, no i przy kasie może się okazać, że litrowa butelka wody kosztuje 10 złotych. Przeliczanie cen jest bardzo proste: dzieli się je przez 4 i wychodzi w złotówkach. Kurs: 1$US to 16 Argentyńskich Pesos.

Aha, tanga ani widu ani słychu, ponoć to nie tu tylko w innej dzielnicy, w La Boca - kolorowej dzielnicy tanga. Mamy ją zwiedzić wracając do Polski.

 

Buenos Aires to naprawdę nic...
Deptak ze słynnym mostem...
Malowniczy dźwig portowy.
Drapacze chmur w...
Na deptaku przy zarośniętym...
Szalony pasjonat robienia zdjęć...
W starej części miasta...
Kościoły też są...
To że w hostelu są dumni ze...
Natomiast wywieszanie portretu tego typa...
Nie mogę darować...
No i wyszło na to, że...

 

Buenos Aires – Calafate – El Chalten

Przelot do El Calafate (ok. 3.45 h) – patagońskiego miasteczka, leżącego na kilku wzgórzach położonych nad brzegiem jeziora Argentino. Stąd autobusem (ok. 3,5 h) udamy się do niewielkiej miejscowości El Chalten położonej u wejścia do Parku Narodowego Los Glaciares, w osłoniętej niecce u stóp gór. Tutaj czekają nas dwa jednodniowe trekkingi, w trakcie, których będziemy podziwiać jedne z najsłynniejszych górskich ścian świata Fitz Roy i Cerro Torre. Nocleg w hostelu.

Lecimy z Buenos do Calafate i z lotniska zabiera nas bus od razu do El Chalten. W połowie drogi znajduje się niewielki zajazd, w którym wszyscy się zatrzymują, my też. To co się rzuca w oczy to wiatr. "Typowy Patagoński" - myślę sobie. Z pamiątkami w Argentynie jest o wiele lepiej niż w Chile, ale i tak nie rzucaja na kolana. Drogie i raczej takie sobie. W niedużym kiosku można kupić czerwone berety, tak charakterystyczne dla kraju Basków, faktycznie na naszywce czytam "Produce of Spain".

El Chalten [czyt: el cialten] to małe miasteczko stanowiące bazę wypadową do oglądania Fitz Roya i Cerro Torre - dwóch najsłynniejszych gór Ameryki Południowej i na pewno należących do pierwszej dziesiątki najbardziej spektakularnych gór świata. Domy jakby prowizoryczne, takie trochę lepsze domki kempingowe.

Hostel, w którym mamy bć zakwaterowani wywołuje nasze oburzenie - na 10 osób przypada jedna kiblo-umywalnia. Mamy wrażenie, że rano ani nie zdążymy się wymyć ani wysr... Jednak grupa jest zgrana. Wszyscy budzą się na 2 godziny przedy wyjściem i nie ma ani przestojów ani korków w kiblu.

Cała grupa idzie zwiedzać miasteczko, a my wypuszczamy się w góry scieżką prowadzącą pod Cerro Torre. Chmury tworzą niski sufit, jest wilgotno i cały czas czuje się, że dżdży. Ścieżka lekko śliska ale za to gór nie widać wcale.

Supermarket (ta nazwa to na dość duży wyrost) pracuje do 22.00. Na przeciwko odkrywamy piekarnio-ciastkarnię. Prowadzą ją miłe starsze Panie. Ciastko kosztuje dychę tutejszych czyli w złotówkach 2.50. Można też napić się herbaty za 40 pesos czyli za nasze 10 zł. Planujemy jutro przyjść tu na śniadanie. Panie pracują od 7.30 do 22.00.

 

Z lotniska początkowo...
Piękny widok na Lago Argentino
Łopocząca na patagońskim wietrze...
Piękny widok na Lago Viedma
Po wielu godzinach siedzenia w...
Po godzinie docieramy do...

 

El Chalten – Laguna de los Tres – El Chalten

Dzisiaj wyruszymy na spotkanie z urzekającą swym pięknem i mistycyzmem górą Fitz Roy (3405 m n.p.m.). Najpierw drogą wiodącą przez gęsty bukowy las, zwany tutaj lenga, dojdziemy do jeziora Capri skąd lekko stromym zboczem podejdziemy do Laguna de Los Tres, gdzie masyw Fitz Roya jawi się w całej okazałości. Droga powrotna wieść nas będzie nad trzema malowniczymi jeziorami: Lago Madre, Lago Hija i Lago Nieta. Nocleg w El Chalten.

Dzień niesamowity. Obiegowa opinia o Patagonii jest taka, że dni z ładną pogodą, tzn. z małym wiatrem, małym zachmurzeniem i bez opadów, jest około 30 do 60 w roku. A my tu mamy bezchmurne niebo, jeśli coś w ogóle wieje to łagodny zefirek, a żar-gwiazda świeci pełnią swego rozgrzanego lica. Widoczność jest super.

Ponieważ wychodzimy dopiero o 9.00 idziemy do naszych Pań na ciastkowo-herbaciane śniadanko, przy okazji jako szturm-żarcie kupimy sobie empanadas - duże pierogi nadziewane serem, kurczakiem lub szpinakiem.

Udajemy się oglądać Fitza ale nie od El Chalten, lecz od drugiej strony. Będziemy go widzieć z dość daleka, ale ponieważ jest super pogoda to zmieniamy plany. Zamiast do Lagos del Diesierto wespniemy się na zbocze po prawej stronie ścieżki, która prowadzi do tego jeziora. Piękna pogoda i brak wiatru na to pozwalają.

Dzień leniwy, mnóstwo zdjęć. Weszliśmy, zeszliśmy. W prywatnym schronisku-kasie - Estancia Los Huemules - obejrzeliśmy sobie film i wróciliśmy. Jak się jutro okaże szkoda było tej dzisiejszej pięknej pogody na odległe widoki. Trzeba było podejść po Cerro Torre. Ale cóż, któż mógł wiedzieć, że jutro będzie pełne zachmurzenie. W tym rejonie nawet służby meteorologiczne nie potrafią niczego przewidzieć. Prognozy internetowe zmianiały się z dnia na dzień, a nawet z godziny na godzinę. A na dodatek różne portale podawały co innego.

 

Z samego rana idziemy do...
Ale zaraz, zaraz, co to jest ten...
Ja pierniczę! Przeca to wierzchołek Cerro Torre...
Po drodze do prywatnego schroniska-kasy...
Los Humeules to prywatne schronisko,...
Fitz'ek, będziemy go...
... będziemy go fotografować przez badyle
W rzadkich przerwach w fotografowaniu...
Samiczka Dzięcioła Magellańskiego
... będziemy go fotografować nieostrego...
W niższych piętrach przedzieramy się
Widok od Fitz'ka na lewo.
Panorama Fitz Roy'a nieco z dołu.
Jak się tak dobrze przyjrzeć to...
Można też zobaczyć co się dzieje...
A to znów Fitz.
Strzelamy Fitz'a zza krzaczka...
Strzelamy Fitz'a zza kamienia...
... by przez chwilkę strzelnąć...
I kondora w locie...
A to kamień, który po powrocie...
Zoom pozwala na łapanie...
Panorama Fitz Roy'a nieco z góry.
Bardzo lubię to
A to znów zbliżenie Cerro Torre.
Fitz'ek bez końca, o zachmurzonym...

 

El Chalten – Mirador del Oliegue Tumbago – El Chalten

Wczesnym rankiem udamy się na kilkugodzinny trekking pięknym szlakiem ku Mirador del Pliegue Tumbado, skąd zobaczyć można niesamowitą panoramę masywu Fitz Roya z rozsławioną przez Wernera Herzoga w filmie „Krzyk kamienia” iglicą Cerro Torre (3102 m n.p.m.) na pierwszym planie. Nocleg w hostelu.

W gruncie rzeczy nie wejdziemy na tytułowy punkt widokowy Oliegue Tumbago, miniemy go po lewej ręce i wejdziemy na Mirador (punkt widokowy) Maestri.

Pogoda bezwietrzna, chmur niedużo ale za to przyczepiły się do najważniejszych szczytów. Ani Fitz'a ani Cerro nie widać. Całe szczęście, że nie pada. Wczorajsze prognozy mówiły, że cały dzień będzie ładny, dzisiejsze, że przejaśni się w południe.

Idziemy. Nic nie widać, mijamy kolejne punkty widokowe, z których teoretycznie rozpościera się widok na Cerro Torre my natomiast widzimy szczyty otulone chmurami. Cały czas mamy nadzieję, że jednak coś uda się zobaczyć.

Mijamy camping de Agostini i widzimy dwóch alpinistów przeprawiających się po linie na drugi brzeg rwącego potoku. To już dla mnie skończone, mogę im tylko pozazdrościć i powspominać, że kiedyś byłem tak sprawny jak oni i porywałem się na wspinaczkę po skalnych zerwach przypominających pionowe ściany Cerro Torre. Było, minęło. Cykl życiowy człowieka składa się z charakterystycznych etapów... mój etap sprawności fizycznej już bezpowrotnie minął...

Po stromej morenie dochodzimy w końcu do Mirador Maestri. Cesare Maestri to włoski wspinacz, który w roku 1959 być może zdobył Cerro Torre (w co mało kto wierzy) ale na pewno jako pierwszy dokonał najbardziej zaawansowanej próby zdobycia tej iglicy. Postać kontrowersyjna, acz szeroko znana w światku wspinaczkowym, a jak widać w turystycznym też swój ślad zostawił. Historię Maestriego opowiedział nam argentyński przewodnik, z usług którego, jako grupa zorganizowana, musieliśmy skorzystać, choć nie było ku temu żadnych racjonalnych przesłanek. Park Narodowy wymusza korzystanie z ich usług. Pieprzeni monopoliści.

Przewodnik starał się jak mógł i dużo opowiadał. Okazuje się, że za zakrętem jest taborisko o miłej dla naszych uszu nazwie "Polacco". Nazwa stąd, że po raz pierwszy w tym miejscu rozbili się Polacy chcący zdobyć Fitz'a. Potem dowiedziałem sie, że rekord czasowy w wejściu samochód-Fitz-samochód dzierży wspianacz z Kalifornii. Zrobił to w około 22 godziny. Szacun. Wyobrażam sobie wysokiego blond Jankesa z pociągłą twarzą jak biegiem zapieprza po lodowcu, potem po skale i pionowym lodzie. W rzeczywistości gości było dwóch: Colin Haley and Andy Wyatt, both from the United States, have completed the first known one-day “car to car” ascent of Cerro Fitz Roy in Patagonia. The two did the round-trip from the roadside near the town of El Chaltén in 21 hours 8 minutes. [Link]. I co więcej nie był to blondyn z pociągłą twarzą, lecz brunet z okrągłą, wymawiający w specyficzny sposób słowo "because" [Link].

Podczas tej opowiastki naszego przewodnika, miało miejsce ciekawe zjawisko: świeciło słońce, nad nami nie było żadnej chmury, a deszcz padał w poprzek. Szczyt Cerro Torre cały czas był otulony chmurami. Wielka szkoda, że nie byliśmy tu wczoraj.

W trakcie rozmów towarzyskich zaobserwowałem zjawisko psycho-socjologiczne, które kiedyś nazwałem Mechanizmem Galara. Teraz zobaczyłem jego szerszy aspekt: Otóż, ludzie, jeśli zostaną do czegoś przekonani, to za wszelką cenę tego przekonania się trzymają i go bronią. Ostatnio, w wyniku demokratycznych wyborów, doszło do radykalnej zmiany władzy. Utraciła ją formacja o kryptonimie PO na rzecz formacji określanej mianem PIS. Wszyscy związani (poprzez zarobki) z formacją PO podnieśli larum, że zagrożona jest demokracja i że obecnie rządzaca formacja to złodzieje, nacjonaliści i w ogóle są do bani. Oczywiście krzyk dziennikarzy jest najbardziej słyszalny i ma największy wpływ na ludzi, i jest wielu takich, którzy są urobieni przez ten krzyk. Są tak mocno przekonani do tego, że obecny rząd jest zły, że żadne argumenty ich nie przekonują. Kiedy poprzedni rząd wspierał działania niejakiego JO nikt nie zwracał na to uwagi, gdy obecny wspiera działania niejakiego OR wszyscy uważają, że to jeden wielki przekręt. Gdy powiedziałem, że prezydent podpisał ustawę korzystną dla sektora małych i średnich firm, reakcja większości naszej ekipy była natychmiastowa: "Ta ustawa jest na pewno jest do dupy".

Ciekawym jest, że dwa tygodnie później przeczytałem bardzo dokładny opis tego zjawiska pióra Lucas'a Bridges'a w książce "Uttermost Part of the Earth".

 

Widok na El Chalten ze...
To jest jakaś ważna tutaj...
Pogoda, wbrew prognozom...
Te kozie bródki, to...
Wejście na camping wypadowy na...
Camping jest moderny...
Czeka nas teraz...
Tyrolka - przeprawa dla...
Pierwszy przeprawiający się to...
I to jak się przeprawiał potwierdziło, że...
Drugi porzuszał się jak...
Jak zwykle w wolnej chwili strzelam...
I co z tego, że piękny lodowiec...
To chyba typowe dla Patagonii: nad nami...
To widok z tyłu, jest...
A to widok na upragnioną...
Nic nie widać, tylko...
To najlepszy widok na...

 

El Chalten – Lago del Desierto – El Chalten

Dziś udamy się busem w stronę Lago del Desierto, gdzie po około 2h podejściu będziemy mogli podziwiać Fitz Roya z zupełnie innej perspektywy a także staniemy oko w oko z lodowcem Huemul. FAKULTATYWNIE – możliwość odbycia rejsu łódką po jezierze Lage del Desierto. Nocleg w hostelu.

Nic nie zgadza się z opisem informatora przedywyjazdowego. Dziś idziemy trasą widokową najdalej jak tylko się da dojść turyście pod Roy Fitz'a.

Pogoda dopisuje w 100%. Startujemy w Hosteria el Pilar i idziemy w kierunku C. Pincenot. Nasz przewodnik (symaptyczny, ale narzucony nam siłą przez park) mówi, że w tym roku takiej pogody jeszcze nie pamięta. Podchodzimy pod zerwy Fitz'a. Widok nie do opisania. Cykamy milion fot. Mam świadomość, że na 95% już nigdy tu nie wrócę, a jeśli nawet, to i tak nie będę miał tak dobrej pogody. Są w życiu chwile, które pamięta się przez lata. Dla mnie takimi chwilami są te na ferratach w Dolomitach, wspinaczka na Dru, generalnie piękno gór, wejście na szczyt Mięgusza, Ojosa i Mnicha, gdy wyszliśmy ponad taflę płaczących od kilku dni chmur, Mt. Koziusko z mocnymi patriotycznymi akcentami i ta chwila tu, u stóp Fitz'a, z obrywającymi się serakami, spadającymi do Laguna Sucia.

Wszyscy jednak gadają i terkoczą. Nie ma możliwości odcięcia się od nich i samotnego kontemplowania tego absolutnego piękna i tej absolutnej unikalności. Gdy kiedyś tam we wrześniu po zrobienu "Spadających Gwiazd", ściągałem partnera i ogarniałem wzrokiem przyozdobioną jesiennymi kolorami liści, rozpostartą u moich stóp przestrzeń Jury Podlesickiej to była to moja przestrzeń, to był mój, i tylko mój, widok, moja, i tylko moja, radość, moje, i tylko moje, przeżycia. Tu ze mną jest ten cały wielki, międzynarodowo rozwydrzony tłum. Jest pięknie, cudownie, wspaniale, jednak ludzi jest o wiele za dużo. Fitz jest na prawdę... no właśnie nawet nie mam słów umożliwiających wyrażenie tego jaki on według mnie jest.

Nie możemy sobie darować, że nie widzieliśmy Cerro. Nie możemy, i dlatego wpadam na pomysł by jeszcze dziś nadłożyć nieco drogi i podejść pod tę iglicę. Jarek-przewodnik zgadza się, scieżki są turystyczne - banalnie proste. Kawałeczek za Campingiem Poincenot skręcamy w prawo w kierunku doliny Rio Fitz Roy. Dostajemy nowy zatrzyk sił. Pędzimy jak oszalali. My, Ania z Arkiem, Helena i... udaje się. Widzimy Cerro, co prawda w oddali i pod słońce, ale za to w pełnej krasie tej iglicy. Stwierdzamy, że ze względu na charakterystyczna kopułę szczytową góra ta nie powinna nazywać się nie Cerro Torre lecz Puchacz Torre. Piękny dzień, wspaniała wycieczka o długości ponad 20 km. nie licząc deniwelacji. W tym momencie już uważam cały wyjazd za zaliczony, chciałem bowiem zobaczyć te dwa szczyty, przepłynąć Cieśninę Magellana i być na Ziemi Ognistej. Te dwa ostatnie cele są do zrealizowania nawet w kompletnej mgle i ulewnych deszczach, a dwa pierwsze udało się właśnie w tej chwili osiągnąć.

Po powrocie, jak codziennie, włóczymy się po centrum El Chalten, by w końcu wylądować w naszej ulubionej piekarnio-ciastkarni, u starszych Pań, na empanadas, ciastkach i herbacie.

 

Dzień jest przepiękny...
I już zaczynamy sesję...
To jest wejście do...
Najlepsza mapa tego regionu.
I znów zaczyna się cykanie...
... i bez ostrości na górę.
Panorama: Fitz Roy i dalej w lewo Cerro Pincenot, Aguja Rafael Juarez, Aguja Saint Exupery, Aguja de la S
Cerro Pincenot
Cerro Pincenot, Aguja Rafael Juarez
i z Aguja Saint Exupery
Cała nasza grupa na tle Fitz'ka
No nie można się powstrzymać...
Wejście na kamping Pincenot.
Tylko jedna osoba na mostku.
W życiu nie widziałem tak...
Odwracam się od rozświetlonych...
I znów Fitz Roy, ..., Aguja Saint...
Sam Fitz'ek.
I sama Aguja Saint Exupery.
I panorama raz jeszcze.
Zbliżenie na ścianę Aguja...
I Fitz'ek raz jeszcze
I prześliczne, strzeliste turniczki...
I jeszcze jedna panorama z ornamentem ze smugi kondensacyjnej, pozostawionej przez samolot.
I sama Aguja Saint Exupery.
I Fitz'ek raz jeszcze.
... i z hukiem wpluskują do jeziora Lago Sucia.
Co tam słychać na...
Kolejne wspaniałe miejsce widokowe...
Tego widoku ci co nie poszli z nami...
Karakara czarnobrzucha - gatunek...
Straszny smok (łac.: Smokus pniakus)
... pięknym widokiem na Lago Madre
Po przewinięciu się przez grzędę..
... słońce świeci zza turnicy...
Ostatni rzut oka. Żegnaj Cerro...

 

El Chalten – El Calafate

Rano czas wolny, około południa przejazd do El Calafate (3,5 h). Nocleg w hostelu.

Rano jesteśmy umówieni na "wschód słońca". A tak na marginesie to słońce powinno się pisać przez duże S - Słońce, przecież to ważniejszy obiekt niż Warszawa, Polska, Europa. Bez niego nie byłoby całego tego bałaganu zwanego życiem... Jesteśmy, jak zwykle, zdyscyplinowani i o wyznaczonej godzinie gotowi do wymarszu, pomimo tego, że z zewnątrz dochodzą nas odgłosy silnych podmuchów wiatru. 100 metrów po wyjściu odpuszczamy sobie, tzn. tylko nasza dwójka, bo reszta idzie dalej. My wracamy i kładziemy się z powrotem do łóżek, nie dość, że wieje to niebo przykrte jest chmurami i co chwilę przelatują prysznice.

Dziś dzień krótkiego transferu, coś około 2 godziny autobusem. Mamy zatem trochę czasu by poszwędać się po El Chalten przed wyjazdem i El Calafate po przyjeździe. I znów południowcy - nikt nas nie wyrzuca z hostelu, tylko prosi o opuszczenie pokojów, bo trzeba je przyszykować dla następnych gości. Z kibla, kuchni i salonu możemy korzystać.

Postanawiam uwiecznić tutejsze domki. To nie są nasze wypasione polskie domy, murowane, z grubymi warstwami izolacji, przestronne z dużymi szybami. Te tu przypominają nasze domki kempingowe. Cztery słupy, ściany z płyty paździerzowej, blacha na dach i gotowe. O 10.00, a więc już po wschodzie Słońca wypogadza się. Szwendamy się po skąpanym w Słońcu El Chalten. Godzinę przed wyjazdem spędzamy w naszej ulubionej cukierni u babć.

Opuszczamy mekkę wspinaczkową, a pogoda sprawia, że z okien autobusu rozpościera się przecudowny widok na błękitną grupę Fitz Roy'a. Cykamy ile się tylko da nie zwarzając, że rzuca nami na zakrętach.

W El Calafate śpimy w hostelu www.glaciar.com. Jest to super placówka, po tym co mieliśmy w El Chalten to prawie 5 gwiazdkowy hotel. Jest też wielka kuchnia, z której będziemy skwapliwie korzystać. Po raz pierwszy kupujemy w dość dużym markecie, który nazywa się La Anonima.

To co mnie zaskakuje to bardzo długie kolejki po benzynę. Cena paliwa po przeliczeniu jest taka sama jak u nas. El Calafate to miasto wypadowe do oglądania nieodległego lodowca Glaciar Perito Moreno. To jedna z głównych atrakcji turystycznych Patagonii, a ponieważ można go oglądać nie wkładając w to większego wysiłku to sporo tu turystów, a to powoduje, że rozbudowana jest sieć sklepów z pamiątkami. Jednak ani pamiątki, a szczególnie ich ceny "na kolana" nie rzucają.

 

Nasza ulubiona cukiernia u babć
Chodzimy sobie po uliczkach El Chalten
Domy tutaj są raczej byle jakie
Główny deptak El Chalten
Cztery słupy, dykta, trochę blachy i gotowe
Widok z autobusu na znikającą...
Tutejsze autobusy mają...
Hostel w El Calafate.
Ceny benzyny po przeliczeniu,...
Zaskakują natomiast bardzo długie kolejki
Specjalny pasaż z pamiątkami

Więcej o problemach z benzyną w Argentynie można znaleźć w necie: Power cuts in Argentina: a crisis foretold. A mówiąc krótko: socjalistyczne praktyki rządu.

 

El Calafate – Perito Moreno – El Calafate

Dzisiejszy dzień spędzimy u czoła jednego z największych, a zarazem i najpiękniejszych lodowców świata – Perito Moreno, którego średnia wysokość wynosi ok. 60 metrów. Oczywiście część wystająca ponad powierzchnię jezior w których tonie jęzor lodowca. Jego ogrom i turkusowy koloryt odbijający się w szmaragdowym jeziorze, daje widok zapierający dech w piersiach. Na miejsce dowiezie nas autobus (1,5 h). Wieczorem powrót na nocleg do El Calafate. Nocleg w Hostelu.

Dzień wycieczki dla pasibrzuchów. Oglądamy jęzor lodowca zwanego Perito Moreno spadającego z lądolodu Patagońskiego do jeziora. Robi wrażenie. Turystów przyciąga też to, że co 2-3 godziny kawałek lodowca odłamuje się i z hukiem zwala się do jeziora. Myśmy widzieli chyba ze 3 takie obrywy. Widzieliśmy też coś niecodziennego - jak ogromna bryła oderwała się pod wodą i z łoskotem wypłynęła na powierzchnię. Całość trwała chyba z 5 minut.

Wszystko tu super zorganizowane, jak w hipermarkecie. A towar, który sprzedają jest unikalny w skali światowej.

 

Droga, jak droga, ale te chmury...
Pierwszy widok na lodowiec
Kolejka po bilety na statek
Turkusowa woda, a na niej...
Na tym obrazku zastanowiło nas...
Lód firnowy jest w pewnych...
Typowy dla Patagonii cumulus lenticularis...
Widok na lodowiec Perito Moreno od...
Co pewien czas rozmieszczono...
Widok na lewą stronę Perito Moreno
I na prawą
W wyniku procesu przeobrażenia śniegu...
Lewa panorama lodowca Perito Moreno
Prawa panorama lodowca Perito Moreno
Po lewej stronie lodowca też...
W pewnym momencie usłyszeliśmy straszny...
Dynamikę tego wypływu można dostrzec...
Panorama lodowca Perito Moreno zrobiona pod koniec wycieczki
To już ostatnie spojrzenia
Supersystem samozamykania drzwi
A to artystyczna wizja ludzkości...

 

El Calafate – Puerto Natales

Przejazd autobusem (ok. 5-6 h) do leżącego na brzegu Seno Ultima Esperanza (Cieśniny Ostatniej Nadziei) Puerto Natales. Spacer po miasteczku, wolne popołudnie, czas na uzupełnienie zapasów przed trekkingiem. Jutro rozpoczniemy nasz tygodniowy trekking „W” wokół Torres del Paine, potężnych granitowych iglic, stanowiących jeden z symboli Patagonii. Nocleg w hostelu.

Dzień transferu. Siedzimy w El Calafate i czekamy do 16.30, bo dopiero o tej godzinie wyjeżdżamy do Puerto Natales w Chile. Dobrze, że to kraj południowy. Pokoje musieliśmy opuścić o 10.00, ale dalej możemy korzystać z hostelu: kuchni, recepcji, WiFi oraz kibli i przyszniców.

Pesos Argentyńskich na Chilijskie nie możemy wymienić w banku, bo musielibyśmy mieć "kwit", że "legalnie wymieniliśmy" dolary na argentyńskie... Socjalistyczna kołomyja, jak z benzyną. Czarny rynek jeszcze działa, wymieniliśmy forsę w... restauracji. Można też było wymienić w sklepie, ale tam baba była zbyt pazerna.

Dojeżdżamy do Puerto Natales późną nocą. Hostelik nazywa się Smile Patagonia - taki sobie, cały z dykty. W łazienkach brak wywietrzników i dlatego sporo grzyba na ścianach. A w kilku pokojach nie ma nawet okien - kuriozum.

 

 

Puerto Natales – PN Torres del Paine – Paine Grande

Wcześnie rano przejazd do jednego z najpiękniejszych parków narodowych Chile, posiadającego status rezerwatu biosfery UNESCO – Parku Narodowego Torres del Paine. Rejestracja w centrum administracyjnym Río Serrano. Przejazd autobusem do Pudeto, skąd przepłyniemy katamaranem Lago Pehoe. Po ulokowaniu się w schronisku Paine Grande udamy się na trekking w stronę Refugio Gray by tam na cieszyć swoje oczy widokiem lodowca Gray. Dla osób chętnych możliwość dojścia do samego schroniska (UWAGA – powrót tego samego dnia do Paine Grande). Nocleg w schronisku.

Powyższy opis niestety nie będzie odpowiadał rzeczywistości. Rano wyjazd do Torre del Paine. Wjeżdżając do parku widzimy te Torresy przez szybę autobusu. Po raz pierwszy i, jak się później okaże, prawie że ostatni.

Wejście do Parku sporo kosztuje i jest cała lista surowo karanych organiczeń jeśli się je złamie. Obsługą całego Parku zajmuje się jedna firma - monopolista. W związku z czym ceny są kosmiczne.

Jedziemy autobusem, potem płyniemy katamaranem i w końcu lądujemy w Refugio Paine Grande. Zgodnie z planem mieliśmy iść w lewo obejrzeć Glaciar Grey, ale El Comendante zmienia plan i idziemy od razu w prawo by dojść do naszego noclegu na Camping los Guerenos, z opcją podejścia Doliną Francuską by, z punktu widokowego Britannico zerknąć na Torres del Paine. Niestety na rozstaju dróg, zwanym Campamento Italiano, nie decydujemy się na to oglądanie. Z góry pada deszcz, od dołu ścieżka atakuje rozmemłanym błotem, a chmury, jak pies ogrodnika, skrzętnie otulają góry, by nikt niczego nie zobaczył.

W schronisku jest ciepła woda, prysznice, kible, a w nich jest również papier toaletowy. Kible są co prawda tylko 3, w tym jeden zepsuty, ale nie ma do nich jakichś wielkich kolejek. Dają radę wszystkich obsłużyć. Mamy wykupiony obiad (będzie się składał z trzech dań), a jutro śniadanie. Na zewnątrz porywy wiatru i drobny dokuczliwy deszcz. Wszyscy śpimy w namiotach.

Ceny kosmiczne. Pamiętacie? To unikalne miejsce, obsługiwane przez monopolistę - nie ma szans, żeby było inaczej. W schronisku pomimo drożyzny, co skutkuje tym, że zamiast wypić 6 piw pijemy jedno, jest fajna atmosfera. Latynosom daleko do niemieckiego ordnungu. Nakrywają pod obiad, bez większych szykan. Tyle ile się da możemy siedzieć przy stołach, potem jesteśmy proszeni przez młodych torrepainowskich kelnerów do przesiądnięcia się do... stołów już nakrytych. Luz. Podoba mi się. Obiad choć drogi ale za to porcje są małe taki powinien być. Nikt od niego nie przytyje, a z głodu nie umrze. I dobrze!

Śpimy w namiotach bez większych problemów. Rozstawione są na podestach, w takich miejscach, że wiatr nie daje się zbyt mocno we znaki.

 

To pierwszy widok na Torres...
To widok z punktu widokowego przy...
Widok na grupę Cuerno...
Widok na grupę Cuerno
Widok na grupę Cuerno przez suche badyle...
Drapieżne ptaszysko...
Mapa Torres del Paine
Grupa Cuerno z wplecioną malowniczą...
Suchy las.

 

Paine Grande – Los Cuernos

Po śniadaniu udajemy się, drogą wzdłuż ogromnego jeziora Nordenskjöld do Doliny Francuskiej nad którą majestatycznie zawisł jeden z wielkich lodowców. Powrót tą samą drogą do wylotu doliny a potem udamy się do schroniska Los Cuernos, skąd rozpościera się z widok na mistyczne niemal szczyty Cuernos del Paine. Nocleg w schronisku Los Cueros.

Zupełnie niezgodnie z powyższym opisem. Wychodzimy z campingu Los Cuernos i dochodzimy do Hosteria Las Torres. Trawesujemy przez ok. 5 godzin. Nic więcej nie robimy bo nie pozwala na to pogoda.

Po rozłożeniu się w pokojach idziemy na bardzo krótką wycieczkę w kierunku kempingu Serom. Po niespełna pół godzinie wchodzimy na przełęcz, robimy panoramki i wracamy.

Po czym lądujemy w knajpie, jemy jedno danie wystarczające na cztery osoby, pijemy trochę wina i idziemy spać.

 

Grupa Cuerno z rana. Ściany oszronione.
Sporo tu ptactwa i...
stosunkowo łatwo je sfotografować.
Patagonia: bezchmurne niebo i...
Po bezbarwnym marszu dochodzimy w...
Zza zakrętu wyłaniają się Torresy.
I nawet je jakoś tam widać.
Tu będziemy spali.
Jest pochmurnie, ale Torresy...
Panorama wietrznej Patagonii. Za plecami fotografującego - Torresy.
Cykam na wszelki wypadek, jakbym...
Nie pamiętam jak to danie się nazywa, ale...
Po wypiciu kilku kieliszków wina...
Warunki noclegowe przypominają te z...

 

Los Cuernos – Rifugio Chilieno

Dzisiaj granitowe iglice ukażą nam się w całej okazałości. Po ok. 4 godzinach marszu dotrzemy do schroniska Las Torres, skąd wyruszamy w górę doliny Ascencio. Niezwykle urozmaicona droga miejscami przemienia się w wąską ścieżkę, by później (po ok. 1 h) wkroczyć w niesamowity las bukanowy, po przejściu którego pozostanie nam do pokonania ostatni odcinek w postaci lekko stromego podejścia kamienistą moreną do Base Las Torres. To stąd rozpościera się hipnotyzujący widok na trzy wieże (Torres Norte, Central i Sur), będące niemal na wyciągnięcie ręki. Nocleg w Refugio Chilieno.

Dziś musimy podejść do schroniska Chileno i podejść do punktu widokowego Base Las Torres, by w pełnej krasie zobaczyć najważniejsze iglice w parku narodowym Torres del Paine. Do Chileno szliśmy w deszczu. W końcu przestał padać i nawet wysuszyliśmy się przed wyruszeniem do punktu widokowego. Chmury jednak wisiały nisko uniemożliwiając zobaczenie nawet najniższych wierzchołków.

Torresów nie zobaczylismy, a w nocy padał deszcz. Śpimy w namiotach na taborisku zainstalowanym na bardzo stromym i śliskim zboczu. Nocny wypad do kibla stanowi całkiem niebezpieczną wyprawę.

 

Króliki do Patagonii przywieźli...
Stołówka schroniska Chileno.
Podesty kampingu Chileno.
Straszna stromizna
Karakara czarnobrzucha prawie udomowiona
Punkt widokowy Base Las Torres. Sufit...
Zbliżenie na okoliczne ściany
Młode małżeństwo spod Chamonix...
Po kilkunastu minutach warunki...
Torresy za nic na świecie
... nie chcą.
W drodze powrotnej natykam się...

 

Rifugio Chilieno – Puerto Natales

Dla chętnych pobudka wcześnie rano i spacer na wschód słońca. Całą grupą, po śniadaniu powoli opuszczać będziemy zachwycający park, udając się do miejsca, gdzie nasza przygoda w tym parku się zaczęła czyli do centrum administracyjnego PN. Przejazd autobusem i nocleg w Puerto Natales.

W lejącym deszczu spadamy do Puerto Natales. Musimy wstać rano, o 6.30 zjeść śniadanie w schronisku, a potem na łeb na szyję w dół na autobus odjeżdżający o 8.00 spod Hosteria Las Torres. Gnaliśmy w dół ile sił i... zdążyliśmy. Jednak na miejscu okazuje się, że autobus mamy dopiero o 13.00. Zadekowaliśmy się w lobby restauracji, rozpaliliśmy nawet kominek (tu nikt z obsługi nawet nie zwrócił na to uwagi - kocham ten latynoski luz) i zaczęliśmy się suszyć. Deszcz powoli ustał. Zdecydowaliśmy się z Danusią na zejście do bram parku, to około 6 km. Reszta grupy została - pasibrzuchy.

Szlak początkowo prowadził szutrową szosą po czym stał się zwykłą scieżką turystyczną. Po 10 minutach od momentu jak rozłożyliśmy się na tarasie domku przy bramie wjazdowej do Parku, doszli do nas nasi. Posiedzieli i też nabrali ochoty na spacer... :) Nie takie z nich znowu pasibrzuchy...

Wieczorem szwendamy się po Puerto Natales. Śpimy w tym samym hostelu co poprzednio - Smile Patagonia. Facio chciał nam wcisnąć pokój bez okna ale poprosiłem go i dał z oknem ale za to bez łazienki. Co za różnica, jeśli ze wspólnej łazienki korzystamy tylko my. Ba, nawet lepiej bo nie mamy grzyba w pokoju.

 

Ceny: 1000 chilijskich peso to około 6 PLN
Po zejściu w rejon Hosteria Las Torres...
A to już w Puerto Natales...
Typowa uliczka Puerto Natales.
Domy tu budują z dykty i płyty wiórowej.
Nie wiem dlaczego ale fotografuję...
Wnętrze grobu rodzinnego.
Pingwin to chyba główny nośnik...
Nareszcie market, w którym ceny...

 

Puerto Natales – Ushuaia

Dziś udamy się w długą, niemal 11 godzinną podróż wygodnym autobusem do Ushuaia – miasta położonego na końcu świata, które się naszą przystanią i bazą wypadową skąd będziemy zgłębiać tajemnice Ziemi Ognistej. Nocleg w hostelu.

Jedziemy do Ushuaia.

Danusia cierpliwie mi tłumaczy, że ludzie oceniają nie za to co się dla nich robi, lecz za to co się im mówi. Taka krótka lekcja z ahamkary. Potem, wśród naszej lokalnej polskiej społeczności, rozpoczyna się walka o miejsca w autobusie. Sromotnie ją przegrywamy, ale... nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło...

okazuje się, że siedzę obok Katalończyka. Najpierw pożyczam od niego mapę, a potem sobie gadamy. Wykupił 14-dniowy rejs statkiem na Antarktydę za 5500 US$.

Opowiada, że w Hiszpanii na Katalończyków mówi się "Los Polacos" i ma to zabarwienie pejoratywne. Mają też w telewizji Katalońskiej (Barcelona) program satyryczny o polityce, zatytułowany "POLONIA". Nie zalewał, rzeczywiście jest taki program Polònia - Corporació Catalana de Mitjans Audiovisuals. Obiecuje, że podeśle mi foty z Antarktydy.

Pokonujemy 800 km. w 14 godzin, w tym jest przeprawa promem przez cieśninę Magellana i odprawa na granicy. Dopiero pod koniec krajobraz z płaskiego zmienił się na leśny i górzysty.

Zostajemy zakwaterowani w apartamentach. Rozwiązanie raczej takie sobie, bo jedna para śpi w oddzielnym pokoju, a druga w aneksie kuchennym na rozkładanym łóżku. Losujemy kto gdzie ma spać przez pierwsze dwa dni potem mamy się zamienić. Rzut monetą sprawia, że lądujemy w pokoju. Nie zamienimy się jednak po dwóch dniach, bo Arek i Ania uznają, że to nie ma sensu. W gruncie rzeczy też mieli prywatoność. Bo o tej samej godzinie chodziliśmy spać i się budziliśmy.

To co jest niesamowite w tym apartamencie to widok z okna na rozległy Kanał Beagle i oddalone Chilijskie góry na terytorium Navarino Island, za którymi są już tylko wysepki Przylądka Horn.

 

Płasko, wokół półpustynia pokryta...
... gdzie niegdzie guanako.
Nareszcie jest! Cieśnina!...
Już po nas płynie prom,...
Plaża z grubego żwiru.
Jak się dobrze przyjżeć...
Panorama Cieśniny Magellana.
Zaraz załadujemy się na ten prom i...
Ostatnia fota latarni morskiej.
Co pewien czas lotem koszącym...
Ptaki gniazdują w ziemnych dziuplach...
Malowniczy prom zrobiony pod słońce.
Na promie, zimno i wieje. Zakładam...
Dobiliśmy do Ziemi Ognistej.
Droga prowadząca na koniec świata.
Tablica powitalna na Ziemi Ognistej.
Granica Chilijsko-Argentyńska.
Pożyczam od Katalończyka siedzącego obok
Okazuje się, że autobusem można...
Są też i tacy co te setki kilometrów...
Rejsowy autobus jadący przez...
Rzucamy się na wyra i...
Ten fragment kuli ziemskiej...

 

Lago Esmeralda

Bukowe lasy Ziemi ognistej są podmokłe i mocno bagniste. Wywalić się jest bardzo łatwo, i to też czyni Danusia. W końcu po błocie dochodzimy do jeziora. Nie przypominam sobie bym kiedykolwiek w życiu chodził po tak podmokłym i tak grząskim terenie. Toć to nie Ziemia Ognista lecz Ziemia Błotnista albo Wodnista.

Po dojściu do stawu Esmeralda, najpierw opieramy (pierzemy jej ciuchy) Danusię, a potem idziemy na wycieczką wokół stawu. Widać zniszczenia spowodowane przez bobry. Wygoniono je stąd, rozwalono ich tamy i dlatego można w pełnej krasie podziwiać żeremię. Niestety wokół martwy las, wykończony przez te sympatyczne gryzonie, starszy swymi suchymi badylami.

Po powrocie idziemy na spacer po Ushuaia, łazimy po sklepach i podziwiamy sklepowe pingwiny-manekiny.

 

Widok z pokoju mamy niesamowity.
Wchodzimy do doliny Laguna Esmeralda.
Wchodzimy do gęstego bukowego lasu...
Póki co ścieżka jest typowa...
... przewija się wśród błotnistych łąk...
Główna ulica Ushuaia Avenida San Martin.
...by w końcu wyprowadzić nas w... bagno.
Dzięki zoomowi udaje się ustrzelić...
Dochodzimy do słonecznej polany...
... która okazuje się bagnem rozległym.
Bez kaloszy pokonanie tego terenu...
A ci, którzy się wykopyrtnęli i...
... muszą się oprać.
Na tej plaży odbyło się walne zebranie...
Na innej plaży odbywało się walne...
W pewnym momencie dotarliśmy do...
Z dużymi suchymi pniami, przypominającymi...
Artystyczne zdjęcie leżącego...
Artystyczne zdjęcie jeszcze...
Jak się okazuje za wyniszczenie lasu...
Suchelce malownicze w niebo...
Przeprawiamy się przez potok w...
W pewnym momencie podlatuje do...
Władze parku przegoniły panoszące się...
Kolejne artystyczne pnie.
Trębacz brązowy (Milvago chimango).
Próbowałem go "ustrzelić" w locie...
Powrót przez bagnistą polanę nie...
W tym całym błocie udawało się...
Bawiąc się ustawieniami aparatu...
A tu to samo drzewo co poprzednio...
Statki okrętujące turystów, z którymi...
Prześliczna przestrzenna panorama kanału Beagle z naszego apartamentu.
Na pingwinach odzież najlepiej się prezentuje.
W tym sklepie pingwiny są wszędzie.
A tu z balkonów i okien wyhylają się...

 

Szczyt 5 Hermanos i Muzeum

Dziś mamy drugą wyprawę w góry. Tym razem naszym celem jest szczyt Cerro Cinco Hermanos. Widoczność jest gorsza niż wczoraj. Na wysokości 700 m n.p.m wisi "sufit" z gęstych chmur. Droga dość błotnista. W pwenym momencie na drzewie widoczny jest znak, który wprowadza nas w błąd i... wyprowadza na bardzo stromą łąkę pełną wody. Co prawda utrzymywanie się wody na pionowej łące jest fizycznie nie możliwe, ale tak właśnie było. Mamy wrażenie, że idziemy po pionowej, mocno nasiąkniętej, gąbce. Ślady poprzedników wskazują, że mylny znak wyprowadził w pole (łąkę) nie tylko nas ale bardzo wielu naszych poprzedników.

Okoliczności zaczynają być, w naszej ocenie, niebezpieczne. Większość grupy nie chce już iść dalej i zaczyna delikatnie protestować. Jednak determinacja Helenki i przewodnika sprawiają, że pokonujemy łąkę, wchodzimy w teren bardziej płaski i w końcu zdobywamy jakiś wierzchołek. Mgła jednak nie pozwala na stwierdzenie co to za wierzchołek i gdzie tak faktycznie jesteśmy.

Po powrocie zwiedzam kompleks muzealny złożony z muzeum morskiego, więziennictwa, galerii sztuki i badań polarnych. Bilet jest drogi, wszyscy rezygnują oprócz mnie. Płacę 350 Argentyńskich Pesos (90 PLN) tylko po to by stwierdzić, że muzeum nie było warte tych pieniędzy...

 

Widok jest tak piękny, że...
Proszę kliknąć, by w naturalnej...
Te rozrosty na gałązkach to...
Dziś wycieczka na szczyt 5 Hermanos...
Łąka stroma, mokra, a sufit z chmur tuż nad głową.
Widać Ushuaia'ę.
To tak zwane w taternickiej gwarze...
Ze zdjęć na szczycie najlepiej...
Postanowiłem zaciągnąć wszystkich...
W salach muzeum morskiego wystawione...
Opisane są też spektakularne katastrofy...
Ta mapa robi wrażenie i rozbudza...
W części więziennej wielomuzeum...
A to model okrętu wykonany w...
Plus opis.
W części artystycznej wielomuzeum...
To ponownie część więzienna...
W części naukowej są różne...
Znaleziona w odmętach internetu...
Typowe dla Ushuaia'i zabudowania.
A to telewizorki, które mają...
Niestety my nie wiemy jak...
W Ushuaia jest bardzo dużo...
To market popularnej w Argentynie...

 

Estancia Harberton i Yécapasela Reserve (Isla Martillo)

Za 600 PLN od głowy jedziemy na wycieczkę oglądać pingwiny. Drogo ale niesamowicie. Natrzaskałem 270 zdjęć.

Naszemu przewodnikowi udało się wykupić bilety na pełne zwiedzanie wyspy pingwinów, czyli łażenie pomiędzy nimi. Liczba miejsc jest ograniczona, i ci którym nie udaje się kupić takiego biletu oglądają pingwiny tylko z łodzi, która podpływa blisko do brzegu.

Ale od początku. Z Ushuaia jedziemy autobusem do Estancia Harberton. Po drodze zatrzymujemy się by zobaczyć drzewa flagowe. Siąpi deszcz, ale wiatr nie jest silny. Dojeżdżamy i od razu udajemy się do Museo Acatushún de Aves y Mamíferos Marinos Australes - Muzeum Acatushún morskich ptaków i ssaków z południowych rejonów naszego globu. Samo muzeum jest niewielkie i specjalnego wrażenia nie robi. Aż do czasu... gdy przewodniczka, studentka z Buenos Aires, zaczyna opowiadać. Historia Estanci Harberton przeleciała mi koło uszu, ale jak już była mowa o ptakach i ssakach to zacząłem uważnie słuchać. Omawianie pingwinich szkieletów jest ciekawe ale nie rewelacyjne. Interesująco się robi jak przewodniczka zaczyna pokazywać czaszki z prowatym uzębieniem i podchodzi do stanowiska z czaszkami zwierząt o istnieniu, których nie miałem bladego pojęcia. Okazują się nimi być zyfie gęsiogłowe. Nie tylko, że nic o nich nie wiem, ale na dodatek mają dwie bardzo ciekawe cechy. Po pierwsze potrafią wstrzymać oddech na ponad 1.5 godziny, natomiast samce rozwierają szczęki zaledwie na 5 centymetrów. No to jak one jedzą i jak się bronią?

Po pokazaniu sali wystawowej, przewodniczka proponuje nam zwiedzenie części badawczej. Jak się okazuje cały czas prowadzone są tu badania naukowe, głównie przez studentów biologii. Przewodniczka tłumaczy, że szkielety oddziela się od ciała po tym jak zwierze zanurzone jest w deszczówce przez... trzy lata. Dziewczyny kilka dni temu właśnie skończyły obróbkę pingwina i mówiły, że niemiłosiernie cuchnęło. Ja na chwilkę zatrzymuję się przy stanowisku obfotografowywania kości. Stażystka robi mnóstwo fotek, a program komputerowy na ich podstawie tworzy wirtualny trójwymiarowy model.

Na zewnątrz oglądamy szkielety wielorybów - to dopiero musiał być smród, jak je preparowali! Opuszczamy muzeum i niespiesznie udajemy się w kierunku przystani. Mijamy jakieś zwykłe domki, nie mając jeszcze pojęcia, że w okolicach 1870 roku budował je legendarny (o czym też jeszcze nie wiem) Thomas Bridges...

Wsiadamy na duży ponton z rozpiętym namiotem, wyposażony w dwa wielkie silniki yamaha. Po kilkunastu minutach dopływamy do Wyspy Pingwinów, ześlizgujemy się na tyłku z dmuchanej burty i... lądujemy wśród pingwinów. Pełno ich tu. Dominują Pingwiny Magellańskie (Spheniscus magellanicus). Kopią sobie norki w ziemi i tam gniazdują.

Na każdej wycieczce są takie momenty, które wprawiają człowieka w coś w rodzaju egzaltacji. Na pewno było to oglądanie Fitz Roya w pełni słońca i potem Cerro Torre. Ta wycieczka wśród, sprawiających wrażenie, że mają wszystko w nosie, sympatycznie pękatych nielatających, ale za to pływających jak torpeda, ptaków też do takich uniesień należy.

Przewodniczka długo rozprawiała na temat tego, że a/. nie można zbliżać się do nich na mniej niż 3 metry - no cóż, one łażą wszędzie i są na wyciągnięcie ręki; b/. nie należy schodzić ze ścieżki żeby nie zawalić wykopanej pod ziemią nory - no cóż, one ryją nawet pod ścieżkami; i c/. nie należy zachowywać się gwałtownie by ich nie denerwować - no cóż, nie zachowywaliśmy się gwałtownie, ale one sprawiały wrażenie jakby nic nie było w stanie wyprowadzić je z równowagi...

Wszytko co piękne i wspaniałe zawsze kiedyś się znudzi. Gdy powoli zaczynamy mieć dość tego oglądania, pada sygnał do odwrotu. I znów płyniemy pontonem do Estancia Harberton gdzie błyskawicznie przesiadamy się do w pełni przeszklonego stateczku , którym wrócimy do Ushuaia. Będziemy przeciskać się przez wąskie cieśniny kanału Beagle i płynąć po jego szerzynach, przyglądając się koloniom ptaków siedzących na wysepkach i kluczom latającym lotem koszącym. Na kilometr przed punktem docelowym, czyli foczą wyspą, mamy darmowy bonus w postaci wieloryba. Pływają one według następującego schematu: dwa oddechy i nur na 20 minut, czyli są dwa wypłynięcia grzbietu, a przed nurem ogon nad powierzchnią. Oczywiście fotka ogona jest najciekawsza.

Jeszcze w autobusie przewodnicy opowiedzieli, że Ushuaia jest specjalną strefą ekonomiczną, gdzie nie płaci się podatków. Rząd argentyński zrobił to celowo, by przyciagnąć tutaj ludzi, żeby zwiekszyć liczebność miasta. Statkami przypływają tu, głównie z Chin, elementy elektroniczne i są one składane w tutejszych montowniach w sprzęt RTV i AGD. Ushuaia rozrosła się do tego stopnia, że Punta Arenas utraciła miano "najbardziej na południe wysuniętego miasta na świecie". Teraz tym miastem jest Ushuaia. Gdy pytamy przewodniczki dlaczego jeszcze dalej na południe wysunięte Puerto Willimas nie jest za takowe uznawany to ta bardzo energicznie mówi "Bo Puerto Williams nie jest miastem!".

Przekomarzają się kto dzierży palmę pierwszeństwa, ale co jest najśmieszniejsze to to, że współrzędne geograficzne Ushuaia to 54°48′S 68°18′W. Cyferki 54°48′S to szerokość geograficzna, odpowiednikiem tej szerokości na półkuli północnej jest szerokość 54°48′N, a przylądek Rozewie leży na szerokości 54°50′N. Czyli Argentyńczycy z Chilijczykami kruszą kopie o niejaki odpowiednik najbardziej wysuniętego na północ skrawka Polski. Boki zrywać.

Tuż przy wyspie kormoranów, nie mogę się oprzeć i fotografuję wodorosty - Listownicowce po angielsku Kelp. Jeszcze nie wiem, że w życiu Yagan'ów odgrywały one swoistą rolę.

Po przybiciu do kei widzimy strajk, za pół godziny w innej części miasta zobaczymy inny. W oknie pewnej agencji wisi ogłoszenie - poszukuje się steward'ów na rejsy antarktyczne. Cykam, kto wie, może kiedyś się przyda.

Wieczorem gotujemy strawę i... Arek włącza przez przypadek telewizor siadając na pilocie. Leci film z Sandrą Bullock, wszyscy rżą ze śmiechu pomimo, że film jest po hiszpańsku. Za oknem zapada noc, ale na widok to nie działa - cały czas zachwyca...

 

Drzewa flagowe - typowe dla...
Wchodzimy do muzeum Acatushún w...
Jest zimno, pochmurnie, wietrznie i mokro.
Pingwin magellański...
Pingwin królewski (Aptenodytes patagonicus).
Delfin chilijski (Cephalorhynchus eutropia)
Nie wiem co to za eksponat.
Ale budowa zębów wskazuje, że...
Zyfia gęsiogłowa...
Ssak zupełnie mi nie znany, do...
Nasza przewodniczka to studentka z...
Ta studentka fotografuje każdą...
Przed muzeum leżą...
Idąc do przystani mijamy...
Tym pontonem płyniemy do...
Dwa mocne silniki Yamaha.
Tak wygląda nasz ponton...
Już na brzegu czekają na nas...
A inne pływają z wyciągniętymi dziobami.
Pingwiny właśnie zmieniają upierzenie.
Do pingwinów blisko podchodzić nie wolno...
Pingwiny Magellańskie żyją w norach...
Tu widać jak blisko niektóre...
Zdjęcie dla sponsora.
Panorama pingwinarium.
Pingwinie nory są wszędzie...
... nawet na naszej ścieżce.
Pingwiny pierzą się na potegę.
Kolejna panorama pingwinarium.
Kontemplują.
Kłócą się.
Ten się wkurzył.
Ślady na trawie po czyszczeniu...
One się PO...PIS...ują, a ja mam to dieś.
Ponton wysadził kolejną grupę...
Wracamy do Estancia Harberton.
Płyniemy niedużym, szybkim stateczkiem.
Na pokładzie jest niewielki bar,...
Wielkie panoramiczne okna pozwalają na oglądanie Kanału Beagle na wszystkie strony..
Teraz kolejnym fotocelem są...
Te tu to albatrosy, świetnie...
Niestety o wiele łatwiej jest...
Długim zoomem można wyciągnąć...
To nam się trafiło! Wieloryb! Ogon...
Zdjęcie niby nieciekawe, ale...
Kormorany niebieskookie w locie.
Samotna, malownicza latarnia morska, zwana Les Eclaireurs Lighthouse.
A to niewielka wysepka okupowana...
To chyba foki.
A to lew morski, ale głowy nie dam.
Tu się całują.
A tu gryzą.
Kormoran niebieskooki, Imperial...
Opuszczamy foczą wyspę.
I podpływamy do kolejnej kolonii...
A to jest Kelp (Listownicowce),...
Podpływamy do Ushuaia.
Panorama portu w Ushuaia.
Izoterma zero na około 600 m n.p.m.
Przy wyjściu z portu odbywa się strajk.
Szukają ludzi do pracy na statkach...
Tuż przy porcie jest punkt informacji...
Ulica Onas, myśleliśmy, że to o nas,...
Restauracje zachęcają pieczeniem barana na witrynie.
Film, jak jest dobry, to nawet...
A za oknem zapadła już ciemna noc.
Mapka dojazdowa do Estancia...

 

Glaciar Martial

To już w teorii ostatni dzień na Ziemi Ognistej. W gruncie rzeczy nie mamy pomysłu na to co robić. Najprostszym wydaje się pójście do centralnego ośrodka narciarskiego - Escuela de esqui Ushuaia - i potem ze 300 metrów do góry pod Glaciar Martial. Pogoda taka sobie: mgła, a od czasu do czasu prszi (to po słowacku - dżdży). Szybko dochodzimy do izotermy zero.

Do ośrodka podjechaliśmy busem ale zdecydowaliśmy, że po wycieczce zejdziemy na piechotę. Okazało się, że od pewnego momentu prowadzi w dół fajna ścieżka. Zrazu bagnista potem coraz ciekawsza z mostem wysoko zawieszonym nad wciętym głeboko w skały rwącym potokiem.

Ścieżka kończy się przy rozległym płaskim polu, z którego można trzaskać panoramki. Nie odpuszczamy i trzaskamy. Schodząc dalej, już miastem, robię fotki dziwnej numeracji, typowym ushuaiskim domkom, tablicy z nazwą ulicy i wreszcie naszemu apartamentowi na 4 piętrze.

Wieczorem szwendamy się po mieście i szykujemy do jutrzejszego wczesno-rannego wylotu. Mamy się obudzić o 5.30. Robimy sobie przesmaczną kolację i przy okazji zauważamy, że obok marketu la Anonima formuje się kolejny strajk. Walą w bębny i coś skandują.

 

Dziś zwiedzamy ośrodek narciarski...
Pogoda raczej do bani, góry...
Widok na Ushuaia.
Piękny przykład zdjęcia...
Zrezygnowaliśmy z busa i schodzimy...
Las bukowy, błotnisty i ponury.
Po zejściu do Ushuaia wypogodziło się i można było cyknąć tę panoramę...
... i tę.
Typowe zabudowania w Ushuaia.
Niecodzienna numeracja domów...
I znów typowy dom.
Przy ulicy Onas jest nasz apartament.
Oto i nasz apartament: dwa ostatnie...
Widok z naszego balkonu na naradzajacą...
Tak mi się podoba widok z naszego balkonu, ze cykam zeń zdjęcia jak wariat.
Nasi przyjaciele padli znużeni....
... podczas gdy Danusia mierzy spodnie.
I jeszcze długie zdjęcie na góry na...
Kolejna panorama z balkonu, niewiele różna od poprzedniej.
W apartamencie mamy aneks kuchenny...
... z którego skwapliwie korzystamy...
... gotując smaczne posiłki.
Takie na przykład jak ten: zapiekana...
Widok z góry na market La Anonima,...
Jutro wyjeżdzamy z samego rana. Tu Arek...

Ultimo día en la Tierra del Fuego

Plan jest taki: wstajemy rano, wylatujemy do Buenos o 8.00, i tam przez resztę dnia zwiedzamy dzielnicę La Boca...

Plan wali się w gruzy, ale znów... nie ma tego złego co by... Ten dzień, przez serię takich nieprzewidzianych zdarzeń, okaże się dla mnie bardzo ważny.

Sprawnie podjeżdżamy na lotnisko, sprawnie się wyładowujemy, sprawnie stajemy w kolejce do odprawy... i zostajemy poinformowani, że lot odwołano. Fakt, sprawdziłem w telefonie prognozę pogody dla Buenos i przewidywano burze z piorunami, ale żeby od razu samoloty nie latały?... Wszyscy zalegają na podłodze i zapadają w błogi sen. Nasz El Comendante przebookowuje bilety na 20.00. Ale przecież do diabła nie będziemy siedzieć na lotnisku do wieczora?!

Robimy zrzutkę na naszego busiarza: władujemy mu nasze bagaże, on nas odstawi do centrum, samochód zostawi na parkingu, spotkamy się o 17.00 i wrócimy na lotnisko. Busiarz zarzeka się, że nikt nie pokusi się na nasze bagaże leżące u niego w samochodzie.

Wracamy do Ushuaia, pogoda wspaniała - słońce świeci, niebo bez ani jednej chmurki... i jacyś Czesi pytają się czy nie wiemy gdzie znajduje się tablica z napisem "Koniec Świata" - Fin del Mundo - bo gdzieś tu ma właśnie być. Nic nie wiemy na ten temat aż do momentu gdy się nieomal o nią nie potykamy.

W sumie to tak na prawdę nie wiemy co mamy ze sobą zrobić, szwendamy się po nadbrzeżu robiąc zdjęcie wyrzuconemu na mieliznę wrakowi, przemierzamy tam i z powrotem główną ulicę Ushuaia Avenida San Martin. Szukamy jakieś restauracji by można było w niej zasiąść i spędzić jakoś czas. Mnie jednak korci, i pomimo wielkiego rozczarowania kompleksem muzealnym decyduję się na zwiedzenie prywatnego muzeum Pequeñas Historia Fueguina: Galeria Temática de Ushuaia. Prywatne - i chyba dlatego mnie nie rozczarowuje. Jestem w muzeum sam. Zorganizowane jest ono tak, że chodzi się od sceny do sceny. Sceny przedstwiają jakiś temat, na przykład rolę guanako w życiu Yaganów - Indian zamieszkujących te tereny lub kabinę Darwina na staktu Beagle. W niektóre sceny można wchodzić. W ten sposób miałem możliwość przekartkowania sobie papierów leżących na biurku Darwina, a kobitka z filmu na youtube wskoczyła nawet do łódki Yaghanów żeby zrobić sobie zdjęcie.

Łażę sobie po muzeum ze słuchawkami na uszach i z wielkim zaciekawieniem słucham tego co mówią. W całej ich historii odnajduję nawet osobisty akcent. Yaghanie zamieszkiwali najbardziej wysunięty na południe skrawek lądu przez 10 000 lat. Pierwsi Europejczycy pojawili się w tym rejonie w poczatku XVI wieku, jednak prawdziwe kontakty zaczęły się w okolicach 1860 roku. Mój dziadek urodził się w 1877 roku, a więc mniej więcej wtedy gdy angielscy misjonarze rozpoczynali "cywilizowanie" dzikich Yaghanów. Ja żyję i mam dzieci, natomiast ostatnia czystej krwi Yaghanka Cristina Calderón urodziła się w 1928 roku, podobnie jak mój ojciec w 1927, a mama w 1929. My jesteśmy a ich już nie ma. Wyniszczyły ich choroby takie jak odra, przywleczone przez cywilizowanych Europejczyków, potem byli masakrowani przez białych by oczyścić teren dla poszukiwaczy złota lub ot tak sobie dla sportu. Najciekawsze wydaje się następujące zdanie z Wikipedii: "They did not understand the British concept of property, and were hunted down by ranchers' militias for the offense of "poaching" sheep in their former territories." - Zabijano ich za kradzież owiec, wypasanych na zabranych im terenach... "Zabranych"?! - przecież biali je po prostu im ukradli. Jak widać, w przypadku kradzieży terenów "British concept of property" białych nie obowiązywał.

Dla sportu oczyszczał z tubylców tereny Patagonii państwowy bańdzor Julio Argentino Roca - dwukrotny prezydent Argentyny. A jak nie był prezydentem to sobie odreagowywał "czyszcząc teren". Jego krwawe pacyfikacje znane są pod nazwą Conquest of the Desert. No cóż, Hitler, jak się okazuje, nie był pierwszy. Ten też zdobywał przestrzeń życiową.

W pewnym momencie przy jakiejś nieciekawej scenie natrafiam na planszę: "Informacje przedstawione w tej scenie pochodzą z niepublikowanego dziennika wielebnego Thomasa Bridgesa...". "Kto zacz?" - myślę sobie. Idę dalej, oglądam jeszcze sceny z moim idolem Ernestem Shackletonem, wielkim badaczem polarnym, który podczas wypraw nie pozwolił na to by którykolwiek z jego ludzi stracił życie. To wzór szefa. W 1909 jego ekspedycja wycofała się, choć była tylko o 180 km od Bieguna Południowego, Shackleton wolał ocalić siebie i swych towarzyszy i dlatego zawrócił. Dwa lata później Scott nie wycofał się i przypłacił to życiem,... swoim i swoich towarzyszy.

Wychodzę z pogrążonego w ciemnościach muzeum na rozświetloną ulicę, wchodzę do sklepu obok muzeum i... dostrzegam książkę "Uttermost Part of the Earth", autor... Lucas Bridges. "Nazwisko się zgadza, to pewno pomyliłem imiona" - myślę sobie. Kartkuję, angielski przystępny, decyduję się na zakup. "Ile kosztuje?". 440 Pesos, co w złotówkach wynosi 110 PLN. Kupuję i jak się okaże wcale tego nie pożałuję. Książka jest fascynująca, przynajmniej dla mnie.

Od około 13.00 do 16.00 siedzimy, w prowadzonej przez Chińczyków, knajpie Bamboo przy Avenida San Martín 98 i za 350 argentyńskich pesos wcinamy do oporu szwedzki stół. Żarcia do wyboru do koloru.

Wychodzimy z Bamboo'sa, idziemy na nasz parking i przez godzinę rozmawiamy z dwoma krępo zbudowanymi Polakami, którzy terenową toyotą chcą przejechać obie Ameryki z dołu do góry - od Ziemi Ognistej aż na Alaskę. Samochód super wyposażony, kupa różnorodnych skrytek, sprzęt wyrafinowany, tak by zajmował jak najmniej miejsca, albo jeśli coś zużywa (np. gaz) to by to zużycie było jak najbardziej efektywne. Przy miłej pogawędce szybko mija godzina. Na nas już czas.

Odprawiamy się, mamy jeszcze godzinę do odlotu. Tuż obok lotniska jest kamienista plaża, pogoda jest tak piękna, że całą tę godzinę spędzamy właśnie na niej. Tuż przy nas pływa sobie albatros, a daleko, na lewym skraju Ushuaia'i, ziemia jakby gore. To pewno wiatr unosi tumany kurzu, które oglądane pod słońce wydają się być płomieniami i dymem.

Zaraz po starcie naszym oczom ukazują się, jakby z lotu ptaka, piękne widoki Ziemi Ognistej skąpanej w krwawo-ognistych promieniach zachodzącego Słońca. W Buenos kładziemy się spać dopiero o 01.00 w nocy. Jutro o 10.00 wyjazd do lotu międzykontynentalnego.

 

Szybko wyskakuję przed budynek lotniska, żeby zrobić ostatnią panoramę Ziemi Ognistej.
W oczekiwaniu na otworzenie gate'u na lot Ushuaia - Buenos Aires.
Ach, jeszcze jedno zdjęcie gór Ziemi...
Jak tylko dowiedzieliśmy się, że...
Odwołanie lotu miało swoje dobre...
Od Czechów dowiedzieliśmy się, że...
Szczyt Cinco Hermanos...
Jakiś ciekawy ptak pływający...
A to samochód Francuzów, jadących z...
Koty są wszędzie takie same.
Postanowiłem zwiedzić kolejne...
Tereny zajmowane przez poszczególne...
Tak się ci Indianie malowali.
Guanako było niejako podstawą...
Ze skóry guanako Indianie robili kajaki,...
Całe muzeum złożone jest ze stanowisk...
Do tego stanowiska można wejść i...
Kapitan Fitz Roy podczas swego pierwszego
Tu po raz pierwszy dowiedziałem się,...
Cela Cayetano Santos Godino...
Kolejne stanowisko to kajuta...
Shackleton był polarnikiem znanym...
Trasa najsłynniejszej wyprawy Shackleton'a,
Śmieszna Ushuai'ska stacja pogodowa.
W sklepie obok natrafiłem...
Sto metrów od muzeum jest...
Siedzimy w niej przez 3 godziny.
Jemy do woli za jedyne 350...
Monte Olivia 1326 m.n.p.m.
Polacy udający się z Ushuaia...
Specjalnie przygotowana do tego...
Poznajemy wszelkie tajniki tego...
Szlak wyprawy i link do strony.
Już wrócliśmy na lotnisko, jesteśmy...
Kolejna panorama Ushuaia tym razem zrobiona o 17.30.
Wiatr jest taki, że po drugiej...
Dzień zbliża się do końca.
Tuż przy lotnisku króliki mają swoje nory.
A z plecaka i czapki zobiłem...
Siedzimy przy oknie co pozwala...
Wyspy Ziemi Ognistej.
Kanał Beagle w pełnej krasie.
Poświata po zachodzie słońca.
Buenos Aires nocą z lotu ptaka.

 

Przesiadka w Buenos

Pierwotnie miasto to nazywało się Ciudad de La Santísima Trinidad y Puerto de Santa María del Buenos Aires, co na polski przekłada się jako: Miasto Przenajświętszej Trójcy i Port Maryi Panny Pomyślnych Wiatrów. Dziś używa się nazwy skróconej do Buenos Aires, a my nazywamy to miasto po prostu Buenos.

Robimy króciutki spacer po idącym do pracy Buenos. Tuż przy hotelu natykamy się na mieszkanie z kartonów, w którym, sądząc po głosach, mieszka pełna rodzina z trójką dzieci. Na murach ktoś promuje socjalizm jako jedyny środek, by żyło się dobrze. No cóż, ci ludzie z kartonu nigdy nie przeczytają Fiedosiejewowskiej "Zapadni" i nigdy nie dowiedzą się, że to "kusząca idea, na którą ludzie łapią się jak ryba na robaka, a która w efekcie tego złapania się prowadzi do zapaści gospodarczej i cywilizacyjnej". Żeby to zrozumieć, trzeba coś mieć, a do tego czegoś trzeba dojść własną pracą i jeszcze trzeba mieć odpowiedni iloraz inteligencji. A ci w kartonach żyją tylko chwilą, sterowani instynktami.

Na lotnisku, okazuje się, że po dopłaceniu 55 $US można siedzieć na fotelach z większą przestrzenią dla nóg. Decydujemy się i... dochodzi do swoistego kuriozum. Otóż te 55 dolców trzeba zapłacić w kasie obok. Nasz przewodnik jest obsługiwany w niej przez ponad 20 minut. Wyobraźcie sobie 20 minut potrzeba na wpłacenie kilkudziesięciu dolarów?! Przecież w każdym sklepie spożywczym czas tego typu transakcji to kilka sekund. Gdy podchodzimy do okienka w trakcie powitania kasjerki włączam stoper, który wyłaczam gdy się z nią żegnamy. Zatrzymany zzas 15 minut i 1 sekunda. Mierzę czas również Zenkowi, który po nas robi dokładnie to samo. Rezultat też jest ponad 15 minut. Nepotyzm, bo nie sądzę by była to wina systemu komputerowego, ten bowiem jest międzynarodowy. Zatrudnia się nie fachowców, lecz znajomych i znajome, no i stąd kłopoty z benzyną i niemoc w okienku kasowym. Przyczyna całego tego zła leży w intratnych stanowiskach, w pożądanym przez wszystkich etetyźmie. Na wolnym rynku pracują tylko ci, którzy tego pragną albo ci, którzy nie mają innego wyjścia. 15 minut na wpłatę 50 dolców, w XXI wieku?!

Lecimy liniami AeroEuropa. Ciekawostką jest to, że zaproponowano nam słuchawki z 6 euro - spotkałem się z tym po raz pierwszy. Do tej pory w każdym samolocie, którym leciałem słuchawki były za darmo. Kolejną ciekawostka jest to, że jakość dźwięku we wszytkich oferowanych filmach jest beznadziejna, trudno cokolwiek zrozumieć. Samolot to dreamliner, nie o czymś takim sobie pasażer dreamuje...

 

Ponieważ czeka nas kilkunastogodzinne...
Architektura, jak zwykle ciekawa.
Flaga Argentyńska ma, jak...
Socjalizm, jak zwykle, ma się dobrze.
W tych pudłach mieszka rodzina,...
Ta kolejka powstała z bardzo...

 

A través de Madrid

Lądujemy w Madrycie o 5.00, a wylot mamy o 15.26. Postanawiamy zatem zrobić wypad na kilka godzin do miasta. Na lotnisku punkty informacyjne są beznadziejne, najwięcej cennych rad daje nam Pani w metrze. Miła, uprzejma, fachowo doradza. Trzeba, co prawda, mówić po hiszpańsku ale tych kilka moich słów w zupełności wystarcza. Dostajemy dokładne instrukcje jak dojechać do centrum (stacja metra Sol), a tam w miejskim punkcie informacyjnym dostajemy mapę i dalsze dokładne wskazówki co zwiedzać.

Madryt w porównaniu do Buenos robi wrażenie, ma po prostu swój charakter. Piękna architektura, sympatyczni ludzie. Byłem tu, również przejazdem, w 1990 roku. Pamiętam, że zachwyciło mnie Museo Naval - muzeum morskie, do którego wchodziło się przez zwykłe, żeby nie powiedzieć "byle jakie" drzwi. I rzeczywiście wejście jest po prostu takie sobie. Tak nam się stolica Hiszpanii podoba, że planujemy poświęcić na jej zwiedzanie kilka dni, ale to dopiero na emeryturze.

 

Mamy ponad 8 godzin do odlotu do...
I nie żałujemy tego. Tu...
Jak zwykle wspaniała architektura.
Wspaniałe wieżyczki.
Pomnik Naszego Papieża.
Catedral de Santa María la...
Palacio Real de Madrid.
Madryckie lampy.
Rząd hiszpański wita imigrantów.
Wejście do wspaniałego muzeum morskiego...
Zakochana para na balkonie.
Ostatnie zdjęcie naszej wyprawy.

 

Bezpieczeństwo

  1. W Buenos Aires na głównych ulicach trzeba uważać. Młodociani są niezwykle szybcy w swoich atakach. Na mnieszych uliczkach miejscowe kobiety noszą plecaki z przodu, założone na obu ramionach.

 

 

Uttermost Part of the Earth

Link do fotograficznej kopii książki "Uttermost Part of the Earth"

Link do Pamiętników z życia św. Jana Bosko książki, która na stronie 280 opisuje działalność Thomasa Bridges'a. W nieco innym świetle niż zrobił to Lucas Bridges.

Link do wybranych cytatów z książki "Uttermost Part of the Earth".

Książka, która mnie zafascynowała ilością ważnych informacji rodem z Fizyki Życia:
  1. Darwin się mylił, co do tego, że tubylcy zamieszkujący Ziemię Ognistą są ludożercami. Autor wyjaśnia jak do tego doszło - czysta Fizyka Życia!

  2. Tubylcy byli tak silni i sprawni w walce wręcz, że kapitan Fitz Roy zabronił swoim marynarzom wdawać się w bijaktykę z nimi. Był przekonany, że każdy, nawet największy jego chwat, przegra. A jeśliby do tego doszło, to Indianie nie będą mieli szacunku dla białych.

  3. Przerażające są zwykłe konstatacje autora o tym jak z powodu odry w ciągu kilku miesięcy umarła połowa populacji Indian.

  4. Bardzo interesujące są opisy życia codziennego Indian i białych osadników, świadczące o tym, że i jedni i drudzy byli niezwykłymi twardzielami.

  5. Równie ciekawe są różnorodne opisy technik zdobywania pożywienia przez Indian.

  6. Ciekawe jest jak postrzegał pracę protestanckiego misjonarza Thomasa Bridgesa, jego konkurent, misjonarz katolicki. Opis tego można znaleźć w Pamiętnikach z życia św. Jana Bosko na stronie 280.