Fizyka Życia

Fizyka Życia - Wyprawa do Nepalu

Rok 2010

Nepal 2010 - Dhampus Peak

Pod koniec Daulaghiri circuit ▷▷▷

Wylot z Warszawy

W Warszawie nadaliśmy bagaże od razu do Kathmandu. Przesiadka w Stambule była w stylu iście europejskim. Mieliśmy około 40 minut opóźnienia, obsługa lotniska wyłuskała nas już przy drzwiach samolotu, wsadzili nas na Melexa i pomknęliśmy na złamanie karku (prowadziła kobieta!) po długim i mocno zatłoczonym korytarzu. Nie wiem jak ona to zrobiła, ale nikogo nie rozjechała.

Delhi i Kathmandu Besi Sahar (823 m n.p.m.)

Lot ze Stambułu do Delhi - we dwójkę siedzieliśmy w czteromiejscowym rzędzie i dało się położyć. Trochę nawet pospaliśmy. Pomimo tego, że bagaże były nadane bezpośrednio do Kathmandu, nie dałem temu wiary i poszliśmy tam gdzie się je odbiera - były. Zbyszek się wkurzył, bo obawiał się kontroli celnej. Pewno oczami duszy już widział jak zabierają mu kabanosiki i mielonki. Przy bagażach w łokieć udziabał mnie maluśki komar (malaryczny?).

To co na lotnisku w Delhi rzuciło mi się w oczy to nadreprezentacja ludzi w pracy. W kiblu 2-3 sprzątających gostków jest na wciąż i cały czas wykonują ruchy sprzątajace - nie wiem czy wszystkie z nich są potrzebne. Przy automacie do sprzedaży butelkowanych napojów młody chłopak, który pomaga (prawie każdemu) gdy automat się zacina. Gdy wychodziliśmy z klimatyzowanej hali przylotów uderzyła nas fala lepkiego ciepła i gęsta ludzka ciżba, po czym prawie natychmiast natknęliśmy się na patrole wojskowych z karabinami, gniazdo karabinu maszynowego przed halą odlotów i gazik z zamontowanym kulomiotem usytuowany tak, by w razie czego razić podjeżdżające samochody. Wylot do Kathmandu przyniósł nam wszystkim ulgę.

Przylot do Kathmandu, wykupujemy wizy, każda po 40 USD, a urzędasy absolutnie się nie spieszą. My przyuczeni przez socjalizm do walki kolejkowej jesteśmy w pierwszej dziesiątce i udaje się opuścić lotnisko po około 30 minutach. Ci ostatni to chyba wyjdą po 2-3 godzinach.

Zostajemy przejęci przez łącznika z agencji, lecz ten niestety nie chroni nas od mafii lotniskowej: za popchanie 2 wózków na odcinku 50 metrów i wrzucenie worów na bagażnik dachowy wyrywają nam 5 EUR. I już od razu Kathmandu nam się nie podoba. Ludzi niesamowite tłumy i brud. Rada: brać ze sobą drobne eurosy lub dolary, i mieć je zawsze pod ręką!

W agencji Beni (Cho Oyu Trekking http://www.cho-oyutrekking.com) poznajemy naszego portergajda i zostawiamy depozyt czystych rzeczy na powrót. Ładujemy się do rozklekotanego busika i jedziemy do Besi Sahar. Drogi górskie, kręte i wąskie. Robi się korek, bo gdzieś tam z przodu był wypadek. Podsypiamy i o północy docieramy do "hotelu".

Światła nie ma, wszysko robimy po omacku lub przy wątłym świetle pojedynczej świecy.

Z Besi Sahar (823 m n.p.m.) do Tal (1700 m n.p.m.)

Budzimy się rano mocno pokąsani przez komary. Po głowie lata myśl, czy aby nie przenoszą malarii. Jeepem mamy szybko dotrzeć do punktu startowego. Ładujemy się pod hotelem na niego i po przejechaniu 800 metrów stajemy - ten sukinsyn (właściciel) chce jeszcze kogoś do nas dokooptować. Ale przeliczył się - nikt zwestmenów (a było ich zresztą jak na lekarstwo) nie chciał skorzystać zjego usług. My przez niego straciliśmy ze dwie godziny, iprzez to nie udało nam się dotrzeć do pierwszego planowanego noclegu. Nic to, nadrobimy jutro. Naród bardzo żywotny, żyją w trudnych i mocno naturalnych warunkach. Opieka medyczna jest prawdopodobnie w głębokich powijakach, no i przeżywają tylko najsilniejsi, a starsi szybko umierają zwalniając zasoby młodszym.

Nasz tragarz zakłada dobie na głowę 40 kg bagaż złożony z dwóch worów. Nie stosuje plecaka z wyrafinowanym systemem ochrony pleców, lecz sznurek z szeroką taśmą na czoło. Wieczorem we wsi odbywają się występy artystyczne tutejszej szkoły. Idziemy i oglądamy z dużym zainteresowaniem.

Z Tal (1700 m n.p.m.) do Chame (2713 m n.p.m.)

Nocujemy w Tal. Warunki OK. Kibel to dziura w betonowej posadzce a do tego kurek z wodą, wiaderko i dzbanek. Mnie to w zupełności wystarcza. Czeka nas długa droga do Chame(czyt. ciame). Tak na oko 8-10 godzin marszu. Początkowo (zanim jeszcze zdecydowaliśmy się na agencję) mieliśmy nieść wszystko sami, ale wyszło na to, że teraz porterzy niosą naszych 40 kilogramów. Poza tym Zbyszek niesie 20, Danusia 18, a ja i Sylwia po 10. Dla mojej protezki to teoretycznie sporo za dużo.

Z Chame (2713 m n.p.m.) do Pisang (3200 m n.p.m.)

Wychodzimy rano, czuję zawroty głowy - chyba zaczyna się choroba wysokościowa, jestem pełen obaw. Czy przypadkiem dziewczyny nie przesadziły planując, że my jako starzy alpiniści spokojnie damy radę dziennie przejść dwa odcinki (normalni trekkersi każdy znich robią wjeden dzień). Rada: zaleca się jednego dnia wchodzić nie wyżej niż 500 metrów do góry! Gdy rano po przebudzeniu boli głowa, trzeba wrócić na jeden dzień do hotelu na poprzednim poziomie.

Około 1536 docieramy do Lower Pisang (3200 m n.p.m.) - i o dziwo po rannych niezbyt przyjemnych symptomach czuję się znakomicie! Widać ich przyczyną była głowa, a nie fizjologia.

Do hotelików zaczynamy się przyzwyczajać. Dzisiejszy jest trzypiętrowy, na każdym piętrze ma kilkanaście pokoi i zaledwie dwa kiblo-prysznice.

Z Pisang (3200 m n.p.m.) do Manang (3540 m n.p.m.)

Nepal - kraj chodzony. Wszystko noszą ludzie, rzadziej muły. Wczoraj zrobiłem fotkę przeciętnego cargo - 1.5 metrowej średnicy rolka plastikowej rury. Kraj chodzony, zero samochodów.

Oczywiście w Kathmandu i na drogach asfaltowych jest ich pełno ale w górach już nie. Widzieliśmy jedno lotnisko dla helikoptera ale w ciągu trzech dni (i później też) nic wokół nas nie latało - jakiż to kontrast ze Szwajcarią gdzie aluety terkoczą nad głowami przez cały dzień. Dziś idziemy do Manang - stolicy prowincji - jest tam ponoć nawet szpital. Zobaczymy jak wygląda miasteczko bez samochodów. Aha, wczoraj po raz pierwszy w górach widziałem w zakładzie (obejściu) robiącym krzesła elektryczną heblarkę. Krzesła wyjątkowo grubo ciosane.

Zwracam uwagę na ludzi, szczególnie najbiedniejszych. W tych trudnych warunkach muszą sobie radzić nie mając praktycznie nic, jednak z punktu widzenia odpornościowego stanowią najwartościowszy materiał genetyczny. Są też i bogaci, jest nawet sponsor, który dał pieniądze na pomalowanie modlitewnika. Ten różnokolorowy buddyjski design na prawdę mi się podoba. Są też i początki klasy średniej - nauczyciele, i trzeba przyznać, że widać efekty ich pracy, na przykład w postaci imprez kulturalnych.

W Tal, pierwszej naszej wiosce, byliśmy na takim przedstawieniu. Poźniej na szlaku rozmawialiśmy z naprawdę niegłupimi nastolatkami. Zdrowotnie czuję się doskonale, a przecież zapaść można na wiele rzeczy: bolesne obcierki, kontuzje z przeciążenia, ból gardła, sraczkę i chorobę wysokościową. Co do tej ostatniej to wczoraj na wszelki wypadek wzięliśmy dwa diuramidy.

Kraj chodzony i kraj pyłu. Jest bardzo sucho każde nasze i ośle stąpanie, podnosi kurz. Od czasu do czasu podrywa go też wiatr. W niższych rejonach tak z 10% ludzi nosi maski zakrywające usta i nos - widać z pyłem jest jakiś problem.

Do dyspozycji mamy porterguide, portera i… strusia pędziwiatra. Zamawialiśmy co prawda tylko dwóch, ale Beni dodała nam w cenie jeszcze jednego, tłumacząc, że będzie "biegł" przed nami i rezerwował miejsca w schroniskach. W sezonie bowiem może być z nimi problem. Jak na razie Struś dochodzi razem znami. Porter według wstępnych ustaleń miał brać 25 kg, a porterguide 15 kg, w praktyce jednak wychodzi na to, że porter niesie 30 naszych kilogramów, a pozostali po 5 kg. Najciężej pracuje ten, który nie mówi ani słowa po angielsku.

Ming Ma to nasz przewodnik, jego angielski to góra 200-300 słów, natomiast struś pędziwiatr ogranicza się góra do 20-30, ale za to szeroko się śmieje. W hotelu, w którym się zatrzymaliśmy pracuje przesympatyczny chłopak - Arun, który na dodatek mówi doskonale po angielsku. Robię sobie znim fotkę "Konkurs na uśmiech". Wygrywa.

[*] Podczas śniadania grupa Izraelczyków ma jakiś problem. Zaczyna się kłótnia, słychać mocno podniesione głosy. Z tego co zrozumiałem jakaś dziewczyna uważa, że to co zjadła nie było tym co zamówiła i nie chce za to zapłacić. Gdy potem zapytałem Aruna o co chodziło skwitował krótkim "Ah, Israeli Trouble Makers".

Do Manang idziemy drogą górną. Trzeba się wspiąć (wejść wygodną drogą) na 3700 m n.p.m. i potem łagodnie zejść. Choć droga jest dłuższa wybieramy właśnie ją, bo jak relacjonowali ci, którzy ją znają jest bardziej interesująca. Ścieżka wije się do góry przez jasno zielony sosnowy las. Lower Pisang, które jeszcze wczoraj wydawało się najwyżej położoną na świecie osadą zostaje daleko w dole.

W pewnym momencie docieramy do malowniczej osady położonej na rozległym plateau. To Ngawal na wysokości 3660m n.p.m. Miasteczko strasznie mi się podoba - jasne i w miarę czyste zaułeczki, modlitewniki i mała, rodzinno-buddyjska knajpeczka, w której zatrzymujemy się na herbatę. Na ścianach duża fota taty i mamy oraz dwójki ich dzieci, ponadto wiele fotografii Dalaj Lamy. A w szafie pudełko po odtwarzaczu DVD i ładująca się komórka.

Tuż przed samym Manang jest kolejne urocze miasteczko – Braga Gompa. Górujący nad nim klasztor jest wtopiony w strome zbocze góry o postrzępionej grani. W centralnym punkcie Braga, w specjalnie ogrodzonym i nowocześnie oświetlonym parku wznosi się duży pozłacany posąg Buddy. Ręcznie malowane reklamy na deskach informują również odostępie do internetu.

W miarę czysto – odbieram to jako zwiastun luksusów czekających nas w Manang'u – stolicy prowincji. Do Manang (3540m n.p.m) dochodzimy w okolicach szesnastej mocno powłócząc nogami. Niskie, lecz oślepiające słońce, silny wiatr, sucho, kurz i wielkie rozczarowanie. Hotel raczej paskudny: ściany i schody przekrzywe, a wielkie szpary przy futrynie jacyś nasi poprzednicy zaizolowali wpychając w nie stare gazety.

Zrobiłem z Danusią spacer po miasteczku. Jest parę dość dobrze zaopatrzonych sklepów. Są nawet dwa mini kina. Zaułki wąskie i obsrane, prowadzące do obskurnych miejsc. Jest też pole do gry w siatkówkę. Chłopaki grają „piłką” zrobioną z posklejanych przylepcem torebek foliowych. Według Danusi to z biedy, według mnie to dlatego, że normalna piłka szybko by im uciekła w pobliską kilkunastometrową przepaść i zamiast gry były by długie wycieczki w jej poszukiwaniu.

Wieczorem przy obiedzie dowiedzieliśmy się o katastrofie lotniczej, w której zginął nasz prezydent i 80 osób z jego otoczenia. Mocno nas to przygnębiło, bo zdajemy sobie sprawę, że śmierć tak wielu osób z jednej strony sceny politycznej znacznie osłabia i tak chwiejną równowagę. [*]Pewno POwcy, wyznawcy tvn'ów i zauroczeni tokefem'ami w głębi duszy cieszą się z tego. Co się stało? Kto to zrobił? Spisek czy wypadek? Korzyść to bowiem wielka dla obu naszych mocnych sąsiadów no i ITM'ów.

Z Manang (3540 m n.p.m.) rejon Tilicho (4100 m n.p.m.) do Manang (3540 m n.p.m.)

W pokoiku temp. 14oC, a na zewnątrz 7oC, pogoda drut. Wybieramy się na wycieczkę aklimatyzacyjną. Tuż zaraz po opuszczeniu Manang, ktoś na moje "hello" odpowiedział "zdrastie". Zagaiłem, a po chwili wymiana zdawkowych zdań przemieniła się we wciągającą, żywą i bardzo ciekawą dyskusję. Rozmawialiśmy bez przerwy przeszło 3 godziny, cały czas idąc pod górę (na wysokości około 4000 m n.p.m.).

Zaangażowałem się w tę dyskusję tak, że nawet zapomniałem o wszelkich problemach z wysokością - tak jakby zostały w Manang. Aleksandr szybko pojął Fizykę Życia, zadawał pytania i dyskutował konkretne problemy. Gadaliśmy tak zapamiętale, że nie widziałem świata dookoła. Zbyszek, Danusia i Sylwia gotowali, podawali mi, a ja jadłem gadałem, gadałem, gadałem… Po raz pierwszy od wielu wielu lat "wpadłem w rezonans" zrozmówcą.

Były oficer sił specjalnych, kontrwywiadu, uczestnik pierwszej wojny czeczeńskiej. Po niej odszedł z wojska i został dyrektorem w firmie telefonii komórkowej, choć nie wykluczone, że była to dalsza służba. Ponoć teraz nie pracuje, rzucił wszystko i wędruje sobie po górach świata. Tu w Nepalu jest sam z 11 osobową ekipą porterów i gajdów.

Wracając coś nam się poplątało i zgubiliśmy ścieżkę. Przyszło wracać na, tak zwany, azymut, i tu trzeba przyznać, że nasz przewodnik wykazał się wielkim wyczuciem gór. Sprowadził nas bez większych problemów.

Z Manang (3540 m n.p.m.) do Thorung Phedi (4450 m n.p.m.)

Zwykle trasę z Manang do Thorung Phedi rozkłada się na dwa dni, co wynika z tego, że nie powinno się wciągu doby wchodzić wyżej niż 500 metrów. My robimy to w jeden dzień. Mam obawy czy to aby nie jest zbyt ryzykowne, jutro przecież mamy do pokonania kolejne 1000 metrów w górę i co więcej mamy wejść wyżej niż kiedykolwiek do tej pory.

Thorung Phedi - miasteczko lub raczej baza dla trekkerów. Dwie restauracje i jedna cieniutka strużka wody na cały ten kompleks. Łapią ją w baniaki po 15 litrów. Jesteśmy w tak dobrej formie, że w celach aklimatyzacyjnych postanawiamy jeszcze podejść przez godzinę. Późnym popołudniem bijemy nasze dotychczasowe, Mont Blanczne rekordy wysokości - udało się wejść na 4900 m n.p.m. Wieczorem jemy bardzo dobrą zupę pomidorową i umawiamy się na wyjście jutro o 400 rano.

Z Thorung Phedi (4450 m n.p.m.) przez Thorung La ( 5416 m n.p.m.) do Muktinath ( 3760 m n.p.m.)

Pobudka o 300, śniadanie o 330 a wyjście o 400 lub może 420. Ciemno, podchodzimy z czołówkami, tempo zacne. Na wysokości 4800 m n.p.m. załatwiamy dla Sylwii konika. My sami powoli, krok za krokiem idziemy do góry. Udaje się! Na samej przełęczy jest zimno i wieje wiatr. Czeka nas teraz długie zejście z 5416 m n.p.m. na 3760 m n.p.m. - niezła wyrypa dla kolan.

Na przełączy spotykamy kolejnego Rosjanina - Siergieja, który mówi o sobie, że jest "prawdziwym Rosjaninem, bo z Władywostoku". Życiorys podobny do poprzednika: oficer KGB, walczył w Afganistanie, zwolnił się, teraz ma własny biznes. Facet sympatyczny, rozumny, rocznik 54 waga 110 kg(b) i popyla po górach z wielkim plecakiem, synem i synową.

Wy tu wcale nie oddychacie krystalicznie czystym górskim powietrzem, to mieszanina ultradrobnych pyłów skalnych i wysuszonych cząstek zwierzęcych odchodów. Pokazał nam też dziury medytacyjne - otwory w pionowych niedostępnych skałach, w których mnichowie spędzali od kilku miesięcy do kilku lat na medytacjach. Śladowe ilości jedzenia wciągali sobie linami.

Muktinath to dla Buddystów i Hinduistów święte miejsce. Po całej tej naszej rekordowej górskiej przeprawie robimy sobie jeszcze dwugodzinny spacer po miasteczki i terenie świątyni. Pełno tam samomodlacych się urządzeń takich jak: chorągiewki poruszane wiatrem i wielki młyn modlitewny napędzany wodą z górskiego strumienia. Pod koniec dnia spotykamy sympatycznego Polaka urodzonego w Szwecji, który mówi po polsku śmiesznie szypiącym językiem. Wieczorem ze zdziwieniem skonstatowałem, że dzień wcale mnie nie wykończył, a teoretycznie powinien i to ze dwa razy.

Wieczorem pograłem jeszcze w bilarda. Na drewnianym nierównym stole, w egipskich ciemnościach i "kijem od szczotki". Udało się wygrać, aczkolwiek tylko celnością, bo o prowadzniu białej bili nie mogło być mowy. Grali Nepalczycy i gdy zobaczyli, że się im przyglądam zaprośili mnie do gry. Bardzo miło z ich strony.

Z Muktinath ( 3760 m n.p.m.) do Jomsom ( 2720 m n.p.m.)

Dziś w Nepalu dzień wolny od pracy, bo jest to pierwszy dzień nowego 2067 roku. Wyruszamy o 1000 do Jomsom. Początkowo idziemy przez malownicze, budzące się i budzone do życia pola. Piękne widoki i przezielona wieś. A po niej wiatr i kurz, wiatr przeszywający i kurz wszędziewłażący.

Mijają nas francuscy maratończycy, to jakiś kolejny etap ich 260 kilometrowego maratonu, dziś w kurzu pokonują 26 kilometrowy odcinek. Jednego złapała sraczka, a żaden znich nie miał masek. My w pewnym momencie owijamy się szczelnie szalami, czapkami, a oczy chronimy okularami.

Po bojach z wiatrem i kurzem w końcu docieramy do Jomsom. Miasto w porównaniu do Manangu robi bardzo pozytywne wrażenie. Ulice wyłożone są kamiennymi płytami i jest kilka "instytucji" o europejskim wyglądzie. Znajduję nawet klub bilardowy - pool i snooker. Wszystko jednak zamknięte z powodu nowego roku. Wieczorem obchodzimy moje urodziny. Dwa dni wcześniej, dlatego by obejść je jeszcze z naszą annapurniańską ekipą.

Dostałem wspaniały prezent: dwie czekoladki - survival kit. Właścicielka hotelu, choć z bólem widocznym w jej oczach, pozwala na spożycie piwa kupionego w sklepie, a nie u niej.

Z Jomsom ( 2720 m n.p.m.) przez Marpha ( 2670 m n.p.m.) do Yak Kharka ( 3680 m n.p.m.)

(A w zasadzie oni wypowiadają to jako Dziomsiom). Ranek zaczynamy od dokładnej toalety i oficjalnego pożegnania z naszą pierwszą ekipą. Trzeba im dać napiwki. Jeśli nie robi się tego często, to wcale nie jest to takie łatwe. "Ile dać?" i "Jak dać?" to są dopiero pytania. Ponoć w Nepalu reguły są proste: potrer zarabia 10 USD dziennie, a guide 17, napiwek zaś nie powinien być niższy niż 10%. Coś tam policzyliśmy no i wyszły nam jakieś kwoty. A teraz jak dać? Idywidualnie czy wszystkim na raz, ale jak na raz, to jak zrobić, by nie zobaczyli kto ile dostał. Po chwili wpadliśmy na oczywiste rozwiązanie - damy w kopertach. A ponieważ ich nie mamy to szybko robimy ruloniki. Zapraszamy całą trójkę, bardzo im dziękujemy i wygłaszamy króciutkie przemówienia. Nie był bym sobą gdybym nie doradził: Pamiętajcie dzieci uczyć matematyki, języków obcych i sportu, a ty (oczywiście jest to uprzejme angielskie "you", a nie "ty") Ming Ma więcej się uśmiechaj. Wszyscy jesteśmy zadowoleni.

Czuję się wspaniale ale uważam, że tu powinniśmy zrobić dzień odpoczynku. Niestety prujemy dalej, jeszcze dziś mamy być na wysokości 3600 lub 3900 m n.p.m. Do Marphy dojeżdżamy autobusem, który podjechał pod sam hotel, nasze wory wrzucono na bagażnik dachowy i dalej w pylną drogę.

Marpha to kolejne ładne miasteczko. (Podobno najładniejsza miejscowość w całym Nepalu). Ulice wyłożone kamiennymi płytami, pod którymi płynie potok. Żegnamy się z naszymi pierwszymi przewodnikami i przejmuje nas kolejna ekipa. Kończymy banalny, tak zwany, "tea-room trekking", by rozpocząć prawdziwy trekking z samodzielną karawaną. Karmią nas dal batem i pokrojonymi warzywami.

Obawiamy się ameby ale ponieważ są dobrze obrane to zjadamy je żądni witamin. Na deser dostajemy jabłko. Krzątają się ostro, jak na razie nie ma więc czasu na uśmiechy i wzajemne uprzejmości.

Przez drzwi dostrzegam starszego elegancko ubranego Nepalczyka, który patrzy w naszą stronę. Uśmiecham się do niego i skłaniam głowę. Po chwili wchodzi do nas i zaczyna rozmowę. Brał udział wwielu wyprawach, w tym w kilku polskich. Miło wspomina Kukuczkę, pokazuje księgi wypraw. Ruszamy karawaną, podejście jest od razu bardzo strome, a nawet malowniczo bardzo strome. Poznajemy naszą ekipę: przewodników - Sierre i Nima (Słoneczko), kucharza Bibi'ego i głównego bossa - Gelu. Do góry posuwamy się dość szybko. O szesnastej z groszem docieramy do Jakh Kharka, co po nepalsku znaczy jacze pastwisko.

Przewodnicy rozstawiają dla nas namioty. Betkiery lądują w czerwonym, a my w żółtym. Potem staje duży niebieski hangar, najpierw będzie naszą stołówką potem ich sypialnią. Zapraszają na tea time. Dwa czajniki, jeden z wrzątkiem drugi z mlekiem, pudełko herbaty, słoik kawy i puszka super czekolady, a do tego parę kruchych ciastek. Jesteśmy potwornie głodni, łapczywie pijemy i w mgnieniu oka pochłaniamy ciastka, po czym następuje długa, chyba godzinna, przerwa.

Pierwsze danie to zupa pomidorowa z czymś w rodzaju macy. Pierwsze drugie danie to makaron z sosem pomidorowym i sałatka z kalafiora. Drugie drugie to pizza! Ciekawe jak ją zrobili w tych warunkach? Jesteśmy obżarci do granic niemożliwości, a tu jeszcze deser w postaci gotowanych gruszek z puszki. Żyć nie umierać!

Do naszej "świetlicy" wchodzi Gelu (szef) i zaczynamy rozmawiać na temat trasy. Wychodzi, że coś jest nie tak. Gelu chce ją skrócić, ale my wyciągamy papier z agencji, na którym wszystko jest rozpisane dzień po dniu. To daje mu do myślenia. Chyba zdaje sobie sprawę, że jego pomysł nie przejdzie. Idziemy spać.

Z Yak Kharka ( 3680 m n.p.m.) do Kibel ( 4876 m n.p.m.)

Spałem świetnie, od 2000 do 500. Śpiwory na zewnątrz są całe mokre. O 530 wychodzę na spacer. Choć jest poniżej zera wolę pochodzić niż leżeć. Gdy wychodziłem z namiotu gapiło się na nas całe stado jaków. Niebo bezchmurne.

51 lat temu się urodziłem, a teraz siedząc na kamieniu i coraz bardziej ocieplany promieniami wschodzącego słońca patrzę jak z każdą minutą zmienia się Annapurna. Początkowo widać ją wyraźnie, lecz stopniowo mgiełka okrywa ją coraz szczelniejszą woalką.

Jeśli ktoś zapytałby jak wyobrażam sobie raj, to właśnie tak: wysiłek i piękno wczorajszego podejścia, miłe zaskoczenie kolacją, mocny sen i budzące się ze snu góry, a ty, siedząc sobie na ciepłym kamieniu wystającym zmorza soczystej zielonej trawy, kontemplujesz i wiesz, że za chwilę czeka cię kolejny długi wysiłek. Ale wracjając na ziemię to ten raj tu, na wysokości 3680 m n.p.m. kosztuje, bo my musieliśmy za niego zapłacić. Choć może oślarz ma go za darmo, przy czym wcale nie wiadomo czy dla niego jest to raj czy cholerna robota.

Dzisiejszy plan ambitnie zakłada wejście na 5000 metrów. Ruszamy, podejście wstosunku do wczorajszego jest nieciekawe: nudne i bezbarwne. Wzmaga się wiatr i nadciągają gęste mgły. Bez przewodnika zapewne byśmy się pogubili. Idziemy, idziemy, idziemy, by wkońcu dotrzeć do pierwszych śniegów, gdzie Gelu odprawia oślarza i osły.

Idziemy jeszcze kawałek po śniegu i zapada decyzja o założeniu obozu. W gwarze taterników to kibel, bo rozkładamy się w nieplanowanym miejscu. Wokół pola mokrego śniegu, a spać mamy na wilgotnym czarnym szutrze. Nie przeżyjemy - myślę - jutro będziemy cali mokrzy. Dostajemy kolację w namiocie bazowym i pełni obaw kładziemy się spać. Przy okazji stwierdzam, że buty mam wilgotne i dociera do mnie myśl pełna obaw, że jutro czeka nas marsz po mokrym śniegu i, że mogę mieć kłopoty z przemoczonymi stopami. O zabraniu pasty do butów oczywiście nie pomyślałem.

Z Kibel ( 4876 m n.p.m.) do Elevation Camp ( 5100 m n.p.m.)

Noc wcale nie była taka zła. Rano piękna pogoda. Śpiwory i namioty zdążają wyschnąć. Zbyszek - gadżeciaż nad gadżeciaże, który ma ze sobą wszystko co potrzeba i jeszcze dwa razy tyle - ratuje mnie super pastą do butów. Ale będziesz musiał dobrze natrzeć nią buty - ostrzega. Jasne nie ma problemu. Śiedzę i wcieram szmatką zaawansowny technologicznie tłuszcz, który ma ochronić moje stopy.

Dziś idziemy krótko: Cały czas po płaskim i tak ze dwie trzy godziny twierdzi Gelu. Po płaskim, dwie trzy godziny toż to spacer. Zupełnie nie myślimy by wziąć coś do picia. Wkrótce okazuje się, że to był wielki błąd. Po nepalsku "po płaskim" znaczy 400 metrów do góry i 300 wdół (Nepali flat: little bit down, little bit up). Idziemy w pełnym słońcu po mokrym śniegu, który od czasu do czasu zaczyna płatać niemiłe i wyczerpujące nasze siły psikusy. Co pewien czas załamuje się bowiem pod ciężarem idącego, w najlepszym przypadku wpada się do półuda, gorzej jak po pas. Głównie zapadają się nasi objuczeni tragarze, ale i nam się to zdarza.

Po raz drugi spotykam Aleksandra, tego znad Tilicho i znów gadamy. Tym razem więcej o jego górskich wyprawach i logistyce jaką stosuje. Idzie się jako tako i w końcu, po z górą sześciu, a nie jak było zapowiadane trzech godzinach, docieramy do celu - Elevation Camp. Wieje niesamowity wiatr.

Po chwili namioty już stoją, natomiast zauważam u siebie dziwne objawy: a to robię coś nieracjonalnie - chcę wejść do namiotu, lecz nie wiadomo dlaczego do niego nie wchodzę, pobolewa mnie głowa i od czasu do czasu mam nudności. Choroba wysokościowa. Okazuje się, że Danusię i Zbyszka też to dopadło. Bierzemy proszki i bardzo dużo pijemy. Jutro przecież mamy uderzyć na sześciotysięczny Dhampus Peak, cel główny naszej wyprawy.

Wieczorem wiatr się wzmaga, nasz hangar nadyma się jak balon jakby chciał odlecieć. Gelu mówi, że będzie trudno, że pojutrze wracamy do Marpha. Żegnamy się z nim, umawiając się jednak na czwartą rano na wyjście. Zasypiamy słysząc jak na zewnątrz wietrzysko jeszcze bardziej się wzmaga.

Z Elevation Camp ( 5100 m n.p.m.) na Dhampus Peak (6035 m n.p.m.) do Elevation Camp ( 5100 m n.p.m.)

Jest jeszcze ciemno ale wiatru już nie ma, a niebo jest czyste. Czujemy się znakomicie, po wczorajszych objawach ani śladu. Realizujemy nasz plan - uderzamy na Dhampus Peak. Po godzinie Gelu zaczyna marudzić, że pod szczytem będzie trudny skalny próg i, że prawdopodobnie trzeba będzie zawrócić. To dlaczego nie wchodzimy drogą klasyczną? Bo tam jest szczelina nie do pokonania - twierdzi. Cholera by go wzięła, kręci już od dwóch dni. Wiatru nie ma, powoli wstaje słońce. Idziemy wolno, ale równo i bez przystanków. Sylwia choć mocno zostaje w tyle też konsekwentnie porusza się do góry. Podchodzimy pod próg.

Very dangerous… - musimy zawrócić. 5800 to i tak mój rekord życiowy, a poza tym jak tu zawrócimy to nie będziemy płacić po 175 US$ od łebka za pozwolenie na wejście. Dochodzi Zbyszek, gdy dowiaduje się, że Gelu proponuje wrócić podchodzi pod próg odkłada kijki, zdejmuje plecak i zaczyna się powoli wspinać. Wariat - myślę, ale on bardzo wolno po taternicku pokonuje próg. Gelu wyjmuje linę, każe się asekurować i dochodzi do niego. Jestem przewodnikiem i to ja powinienem prowadzić mówi, Jeślibyś poprowadził, to ja chętnie bym za tobą poszedł - odpowiada Zbyszek. Asekurowani od góry dochodzimy do nich. Danusia z plecakiem Zbyszka, a ja z jego kijkami.

Dalej zostaje już łatwy teren najeżony co prawda penitentami (igłami ze zmrożonego śniegu), ale już bez niebezpieczeństw. O1000 jesteśmy na szczycie. Odczyt zGPS potwierdza, że pokonaliśmy barierę 6000 m n.p.m. Cieszymy się bardzo, bądź co bądź pobiliśmy nasze rekordy wysokości. Kilka zdjęć izaczynamy schodzić. Dobrze już znany próg pokonujemy dość szybko.

Kilkaset metrów przed bazą nasi przewodnicy czekają zczajnikiem ciągle jeszcze ciepłego picia. Miło. Docieramy do bazy, zaczyna wiać. Po obiedzie dołącza śnieżyca iGelu ze swoją mantrą, że dalej nie idziemy, bo jutro wracamy do Marpha. Przypominamy mu harmonogramie zagencji, a on zkolei ripostuje, że jeden zkuchcików ma chorobę wysokościową. Odnoszę wrażenie, że to raczej Gelu ma do czynienia zbuntem załogi. Wieje wietrzysko, śnieg zasypuje przedsionki, a my ubrani w pstrokate czapki z wełny jaka, rękawiczki, kamizelki puchowe i zanurzeni w ciepłe śpiwory powoli zasypiamy, podświadomie godząc się z tym, że trzeba będzie zawrócić. Jest sukces, to może "wycof" nie będzie taki przykry.

Z Elevation Camp ( 5100 m n.p.m.) do Hidden Valley (5180 m n.p.m.)

Budzę się, nic nie łopocze. W namiocie poniżej zera. Skąd to wiem? Po prostu buty z wibramem, które leżały tuż obok mojego śpiwora podbite są wczorajszym śniegiem i to wcale nie jakimś wilgotnym, lecz twardo zmrożonym. Odgarniam śnieg z przedsionka i wystawiam głowę na zewnątrz - niebo bezchmurne.

Gelu decyduje: idziemy dalej! Nie kryjemy naszego zadowolenia. Jeszcze nie wiemy, że ten dzień będzie najcięższym dniem naszego trekkingu. Od pewnego bowiem momentu zaczynamy poruszać się po załamujacym się pod naszym ciężarem śniegu. Jest to wyczerpujące, a i taktyka naszych przewodników jest do d.

Zamiast iść gęsiego i co chwila zmieniać tego co toruje idą rozproszeni i każdy gdzieś tam wpada w zdradzieckie śniegi. Świeci słońce i topi śnieg, co powoduje, że stajemy się mokrzy, zdrugiej zaś strony silny wiatr wychładza. W pewnym momencie dochodzi do nas kilku porterów z innej karawany. Wszyscy to młode chłopaki. Wyposażeni pożal się Boże: jeden w trampkach, drugi bez rękawiczek. Widać, że walczą, by się nie poodmrażać. Rozdajemy im co mamy. Sylwia temu bez rękawiczek daje swoje puchowe. Zrobiła to odruchowo nie zastanawiając się nawet nad tym czy on je odda. My z kolei daliśmy naszym dwóm łapawice, a temu w trampkach dwie pary suchych skarpetek. Ze względu na trudne warunki śniegowe zakładamy obóz w Hidden Valley pod French Pass. Wyruszymy jutro z samego rana, śnieg będzie twardy i jest nadzieja, że nie będzie się załamywał. Wysokość 5150 m n.p.m., nieopodal obozu rwący potok. To nasza czwarta noc spędzona powyżej 5000 metrów.

Z Hidden Valley (5180 m n.p.m.) przez French Pass (5360 m n.p.m.) przez Dhaulagiri BC (4740 m n.p.m.) do French BC (3870 m n.p.m.)

Wychodzimy bardzo wcześnie. Obudziliśmy się chyba około 500. Zwiajmy się w rekordowym tempie. Wokół mgła, ale nasz cel, czyli Przełecz Francuską widać. Śnieg zmrożony, wpadki rzadkie, w pewnym momencie zaczyna zacinać drobnym śniegiem. W końcu wchodzimy na przełecz. Nasi Szerpowie (błąd bo są też wśród nich Tamanowie, Manga i Rai) zgromadzeni wokół ułożonej z kamieni ponad metrowej piramidy.

Cieszą się. W końcu do tego momentu będziemy już tylko schodzić. Piramida to symboliczny grób polskiego himalaisty - Piora Morawskiego. Próbuję zapalić lampkę, ale na tej wysokości nie chce się palić, gaśnie za każdym razem po nałożeniu wieczka. Wokół mgły, widać fragmenty drogi zejściowej i żadnej góry. Trudno, trzeba iść w dół, może się pogoda poprawi. I stopniowo tak się dzieje. Po około dwóch godzinach widzimy wszystko w pełnym słońcu. Ten dzień będzie dniem najpiękniejszych widoków, przyjemnych wrażeń i niecodziennych emocji. Wszystko zacznie się od wspaniałej długiej rampy podciętej z lewej strony, potem będą lodowce, Daulaghiri, Daulaghiri Base Camp, grzybki, potokoprysznic… ale to jeszcze za chwilę.

Na rampie Zbyszek gubi połowę supergadżetu - jedną zpary ekstremalnych rękawic. Poszukiwania na nic się zdają, zapewne spadła w otchłań po lewej. Stopniowo wchodzimy wcoraz głębiej wciętą dolinę. Lodowym zboczom Daulaghiri przyglądamy się do woli. Wokół piękno przyrody - "parada", jak mówią Słowacy.

W końcu dochodzimy do base campu. Pierwsza grupa fioletowych namiotów to trekking niemiecko-szwajcarski, druga grupa to wyprawa irańska. Pozdrawiamy ich, co daje początek dłuższej rozmowie. My im życzymy zdobycia szczytu i bezpiecznego wejścia, oni częstują nas swoimi słodyczami. Rozmawiamy, jeden znich mówi kilka słów po polsku - atmosfera przesympatyczna. Robimy sobie zdjęcie i idziemy dalej. Trzecia grupa namiotów to obóz chiński ("chiński" należy przeczytać w tonie wojskowym, jak rozkaz). Zaczynam rozmowę z młodym Francuzem, który idzie sam - zaprawdę jest to godne podziwu. A po chwili dochodzi do nas dyrektor (generał?) wyprawy chińskiej. Parę zdań i idziemy dalej.

Teren jest przekomiczny, schodzimy bowiem lodowcem pokrytym gruzem skalnym i porośniętym prześmiesznymi kamienno-lodowymi grzybami. Co chwila przychodzi nam przekraczać rącze strumyki krystalicznie czystej wody, pędzącej do najbliższej dziury w lodzie. Po godzinie marszu po lewej stronie wyłania się przepięknie wiszący lodowiec, spod którego tryskają wspaniałe wodospady. Niżej wielkie obozowisko, na którym zatrzymują się zachodni trekkerzy i wycieczki szkolne nepalskich uczniów. Dolina wcina się bardzo głęboko, po lewej stronie pionowe skalne ściany, takie po tysiąc metrów.

Tak jakby ktoś cztery lub pięć zachodnich ścian Łomnicy postawił jedna na drugiej. Teren robi się trudny.

W pewnym momencie musimy przekroczyć rwący potok. Gdy go widzę, od razu przypominam sobie wykłady z historii taternictwa: czołowy polski wspinacz Stanisław Motyka utonął w potoku. Wtedy informacja ta wzbudziła ogólną wesołość, teraz jest złowrogą przestrogą. Ten potok to taki, który może zabić.

Nasi przewodnicy długo szukają dogodnego miejsca, wrzucają głaz i w końcu udaje się wszystkim przejść. Najofiarniej pracują przewodnicy i kucharz. Gelu, kuchcicy i tragarze czekają. Taki widać mają podział obowiązków. Dojść mieliśmy do Italian Base Camp ale jest tak późno, że decydujemy się na nocleg o wiele wcześniej, przy potoku, który spada z tak pionowej i tak wysokiej ściany, że na dół woda nie dolatuje już nawet w postaci kropel, lecz mglistego dżdżu. Rozstawiamy się obok namiotu dwóch, na oko trzydziestoletnich Austriaków, których wspomaga trzynasto osobowa karawana. Jak nisko upadli europejscy sahibowie. Taki Livingstone to by się załamał widząc tych dwóch europejskich gamoni, którymi w dobie śmigłowców musi się opiekować tak wielka grupa. A przecież to tylko turyści.

Okazuje się, że kilka minut od tego miejsca jest "sklep" (zadymiona kurna chata), w którym można kupić wino ryżowe. Idę do niego z Gelu i po chwili wracamy z czajnikiem wina. Czajnik niesie on, bo ścieżka jest wyjątkowo wąska i trawersuje wyjątkowo strome trawiaste zbocze. Wino całkiem nam smakuje, ale gdy kupiliśmy je jeszcze raz następnego dnia stwierdziliśmy, że to jednak nie jest to, co stare lisy lubią najbardziej.

To był najpiękniejszy dzień całej naszej wyprawy, a i sympatyczna rozmowa z Irańczykami zostaje mi na długo w pamięci. Dziś rano byliśmy na zimowej przełęczy, juto w południe mamy dojść do tropikalnej dżungli pełnej bambusów i rododendronów.

Z French BC (3870 m n.p.m.) przez Italian BC (3660 m n.p.m.) do Dobang (2520 m n.p.m.)

Noc superwilgotna. Wstajemy o 600, wyjście zaplanowane jest na 800, mamy więc sporo czasu dla siebie. Danusia myje głowę, a ja się golę - świetne są te golarki bateryjne! Moja po jednym załadowaniu goli aż siedem razy.

Nasze nepalskie wsparcie też wstało wcześniej i są gotowi do wyjścia już o 730, wychodzimy jednak zgodnie z planem: o 800. Kręta i początkowo bardzo wąska (na szerokość stopy) ścieżka zamienia się w łańcuszek stóp na coraz bardziej stromym stoku, a podłoże z trawiastego w szutrowe. Zaczynamy sobie zdawać sprawę, że jedno poślizgniecie może skończyć się fatalnym w skutkach 100 metrowym ześlizgnięciem. Czymś takim co dziennikarze ujmują "runął w przepaść". Przerażające. Dobrze, że mamy kijki.

W końcu z ulgą wchodzimy na turystyczną ścieżkę płaskiego lodowca. Gelu pokazuje, że za chwilę czeka nas podejście moreną boczną - ścieżka wygląda na jeszcze stromszą. Brrr. Ubezpieczają nas jednak nasi przewodnicy, a na najbardziej stromym odcinku wisi lina poręczowa.

Zziajani wchodzimy na trawiastą płaśń - idylla, a zaraz potem nepalska kurna chata czyli bar i coca-cola. Pokonaliśmy najniebezpieczniejszy odcinek na całym trekingu. Gelu namawia nas byśmy kupili sobie coś do picia, lecz my tłumaczymy, że do Nepalu przyjechaliśmy po dzikość natury, a nie lemoniadę.

Chwila odpoczynku i ruszamy dalej. Już po 500 metrach wchodzimy w dla nas egzotyczną dżunglę. Bambusy, rododendrony i niespotykane u nas drzewa iglaste, na dodatek żadnych dokuczających owadów - cudo! Jenak po dwóch godzinach zaczynamy mieć tego dość. O 1200 zatrzymujemy się na hot lunch obok kurnej chaty, w której rozłożyła się nasza ekipa.

Zaczyna lekko kropić deszcz, który po pięciu minutach zamienia się w ulewę i gradobicie kulkami wielkości groszku. To pierwszy poważny deszcz w trakcie całej wyprawy i jak później się okaże ostatni. Szybko chowamy się do przeludnionej chaty, a w niej full egzotyka.

Klepisko wyłożone sianem, przy wejściu ognisko, a dach zabezpieczony dziurawymi i źle rozmieszczonymi dakronowymi płachtami przecieka jak durszlak od samego początku. Powietrze pełne gryzącego dymu - odjazd! Przy ognisku, na którym pieczemy dla wszystkich nasze kabanosy leżą szczypce zrobione z kawałka bambusa - super proste, super zmyślne. Czekamy tak w kucki jeszcze kilkanaście minut, a gdy deszcz ustaje wyruszamy. Dalej przez 5 godzin przedzieramy się wąską, śliską i dość monotonną ścieżką w zarośniętej dżungli, by w końcy o 1800 dojść do Dobang. Tu spotykamy dużą grupę Francuzów, od których dowiadujemy się o wybuchu wulkanu na Islandii i spowodowanym przez to paraliżu lotów w Europie. Cholera, człowiek wyjechał na dwa tygodnie, a już tyle się narobiło. Na razie nie zastanawiamy się jak wrócimy do domu.

Dobang to takie dość spore pole namiotowe położone w dżungli. Biega po nim mała 4-5 lat dziewczynka z długimi poplątanymi kudłami. W pewnym momencie zauważam, że matka ją iska.

Z Dobang (2520 m n.p.m.) do Boghara (2080 m n.p.m.)

Noc była wilgotna. Ciepło, a my śpiąc w puchowych śpiworach, cali się lepimy. Rano, gdy zapisywałem w zeszycie wspomnienia udziabała mnie pijawka. Wszystkie przewodniki piszą, że pijawki są, ale podkreślają, że tylko jesienią, a teraz w kwietniu nie powinno ich być. Jak widać ta moja nie przejmowała się przewodnikami. Ukłucie było mniej bolesne od ukłucia komara.

Zdejmujemy ją papierem toaletowym, z ranki jeszcze przez kilka godzin sączy się krew. Mieliśmy wyjść o 730 ale wyruszyliśmy godzinę później. Tym razem nie wynikało to z naszej opieszałości, lecz było spowodowane tym, że nasi Nepalczycy… zaspali. Pewno wieczorem nażłopali się za dużo lokalnego wina.

Szliśmy dżunglą już wpełni zasługującej na miano tropikalnej. Pot lał się z nas ciurkiem. W pewnym momencie wyprzedziła nas szkolna wycieczka nepalskich nastolatków. Oglądali bazę pod Daulaghiri, tak jak nasze dzieciaki ogladają Morskie Oko, tylko, że tam to kilka dni na piechotę z całym swoim bagażem na plecach. Czy znalazłby się jakiś polski nastolatek chętny na taka wycieczkę? Dzieciaki jak to dzieciaki wesołe, pokrzykujące i dowcipkujące.

Po stromej ścieżce, po której my szliśmy w górskich butach z wibramem oni popylają głównie w klapkach, takich najtańszych z plastiku. Zbyszek w swoich wypasionych butach stanął dokładnie na tym samym kamieniu co jakieś dziecko przed nim i się poślizgnął. Był pełen podziwu jak oni to robią, że ich klapki za 5 zł nie ślizgają się, a jego buty za 600 zł odrywają się od podłoża. Danusia uważa, że to zależy od techniki stawiania nogi - od razu całym sródstopiem. No cóż nikt ich nie wozi w wózeczkach, a po górach latają od małego. Uczą się chodzić od razu po stromym.

O 1100 przepiękna leśna polanka z bawołami i przezielonymi paprociami rosnącymi w pełnym słońcu. Ale tu nie chcemy się zatrzymywać, za dużo bawolich placków i za wcześnie. Stajemy godzine później w… potoku. Rozbieramy się, myjemy, pierzemy koszulki, a Zbyszek siada nawet w jakimś zagłębieniu jak w wannie. Jak mówia Słowacy "Parada"! Na lunch dostajemy po 1,5 dużego warzywnego pieroga - jest pyszny. A ja robię tabelkę naszej ekipy:

Nazwisko Funkcja Wiek
GELU SHERPA szef 35
NIMA SHERPA przewodnik 22
SIERE SHERPA przewodnik 23
BAKHTA MANGA kucharz 24
KARMA SHERPA kuchcik 23
DAWA SHERPA kuchcik 28
KAZI TAMAN kuchcik
PARAKAS TAMAN tragarz 18
TIKA RAI tragarz 18

Od tej pory pomimo upału idę w rękawiczkach, bo słońce mocno mi poparzyło grzbiety obu dłoni.

Odświeżeni i wypoczęci ruszamy w dół, lecz po godzinie odbijamy mocno do góry. Gelu tłumaczy, że stara ścieżka biegła wzdłuż potoku ale była na tyle niebezpieczna, że postanowiono w pionowym skalnym zboczu wykuć nową. Poczatkowo jesteśmy wkurzeni i zmęczeni tym długim ostrym marszem do góry, jednak po godzinie stwierdzamy, że warto było. U naszych stóp rozpościera się zapierający dech w piersi widok - przecudna dolina uprawna ze swymi schodkowymi poletkami poprzetykanymi ślicznymi piętrowymi domkami. Czegoś takiego w górach jeszcze nie widziałem.

Schodzimy w dół, by za chwilę znów podchodzić, tym razem w miałkim kurzu po kostki. Kurz ten przypomina coś wrodzaju skalnej mąki. Z góry zbiega karawana osiołków, ja przez swoją głupotę mało nie wpadłam jednemu pod kopyta. Krótki postój wgórskiej chacie. Przesympatyczny i przebrudny chłopaczek, maszyna do robienia mąki z ryżu - coś wrodzaju nożnego cepa, malutkie kilkudniowe kurczaczki i ul wścianie domu. Gelu stawia nam colę.

Mocno zmeczęni dochodzimy do campingu w Jogobani o zmierzchu. Jest tu rura z cieknącą strużką wody. Ten "prysznic", piwo i pepsi stawiaja nas na nogi. Kupujemy też dziewięć dodatkowych butelek i każdy kto dochodzi dostaje jedną na wzmocnienie sił. Widać, że sprawia im to radość, mieli na prawdę wyczerpujący dzień. Porterzy dochodzą godzinkę po nas i nasze namioty zostają rozstawione jako pierwsze. Kuchcikowie docierają mocno po zmroku. Jogobani (Dziugabani) to wioska nieskażona cywilizacją. Ładny domek z klepiskiem, oświetlany jest lampą lub mówiąc właściwiej świeczką naftową. Stara Nepalka sprzedaje piwo po 300 (12 zł) i pepsi po 100 (4 zł.) rupii nepalskich. Jemy wyjątkowo późno. Tym razem Bibi wyczarował ziemniaki puree. Walę się spać, choć Danusia zaprasza mnie byśmy poszli oglądać księżyc. Zasypiam pomimo hałasów kłótni dochodzących z zewnątrz. Posprzeczali się o pieniądze z właścicielem pola - pomyślałem - choć dziwne, bo jesteśmy w Nepalu już 20 dni i nigdy nie widzieliśmy, by się kłócili. Zasypiam. Temperatura na zewnątrz +25oC.

Z Boghara (2080 m n.p.m.) do Tshara (1250 m n.p.m.)

Rano śnił mi się horror: byłem w Paryżu… bez komputera :)

Wstaję o 520, jest jakieś 14-15oC. Moskitiera otwarta, mieliśmy szczęście, że nie naleciało nam jakiegoś owadziego paskudztwa. Siadam sobie na kamieniu na skraju urwiska i piszę. W dole kotłuje się już to nie potok, a jeszcze nie rzeka. Spieniona, niebezpieczna woda od wieków bezustannie poleruje wielkie leżące na jej drodze pasiaste głazy.

Wczoraj gdy zasypiałem słyszałem intensywne głosy, które wziąłem za kłótnię. Dziś okazało się, że nie była to kłótnia, lecz walka ze żmiją. Nasi ją utłukli. Ponoć dwie żmije walczyły ze sobią trzy metry od naszych namiotów. Zauważył to Bibi zawołał resztę i czekanami rozwalili jedną, drugiej udało się uciec w kamienie. Dobrze, że żadna z nich zamiast się kłócić z drugą nie pomyślała, by ogrzać się w naszych śpiworach - "drzwi" przecież miały otwarte.

Idziemy przez bajkowe pola. Dominują kolory jasnozielone, takie jak najbardziej lubię. Lunch w chłopskiej zagrodzie. Jest potworny upał, ale dowiadujemy się, że będziemy szli jeszcze tylko godzinę. Tak też i było. Patelnia niesamowita, teren odkryty, mój gwizdko-termometr pokazuje 50oC. O 1300 dochodzimy do wioski Tsara 1250 m n.p.m.

Na słońcu nie da się wysiedzieć, idziemy zalec w cieniu na kamieniach w potoku. Za nami podążają chyba wszystkie dzieci z wioski. Sądząc po uzębieniu (wypadają mleczaki) sporo z nich to sześciolatki. Choć to krępujące i niezręczne pozwalamy im na przyglądanie się nam.

Po trzygodzinnym schładzaniu organizmu schodzimy do wioski leżącej 30 metrów niżej, by zaopatrzyć się w piwo na moją imprezę imieninową. Robię rupture du stock - wykupując całe piwo i wszystkie soki, co w sumie stanowi 5 butelek i 12 kartoników. Nasi Nepalczycy mają to do wieczora schłodzić. My natomiast idziemy na wysoki brzeg rzeki i tam w naszym polskim gronie świętujemy moje imieniny, rozpijając izostar i stumililitrową buteleczkę wyrafinowanego trunku, który dostałem w prezencie od Sylwii i Zbyszka.

Wszystko zagryzamy paczką kabanosów. Wokół bawią się Nepalątka, a każde znich bez problemu pokonuje tam i z powrotem pięciometrowy, dość gładki pień drzewa. Każdy znaszych by wymiękł - mówi Zbyszek, mając oczywiście na myśli dzieci polskie. W istocie tutejsze są niezwykle sprawne fizycznie. Po kilkunastu minutach maluchy schodzą na pole poniżej i zaczynają bawić się w berka, a dwie trzyletnie dziewczynki tarzać się w górach zeschniętego gnoju, rozrzucając go przy okazji po całym obrzarze. Zauważam, że Szwajcar do tego celu ma specjalne maszyny, a po pracy leci do superczystego szpitala, by się zaszczepić, a tutejsi robią to wszystko za darmo. Wybuchamy śmiechem.

Wieczorem Bibi wyczarował na patelni tort z polewą czekoladową. Rozmawiamy, zajadając się tym tortem i ostatnim, który nam pozostał torcikiem wedlowskim, popijając ciepłe piwo. Z tym piwem to było tak: Gelu wziął chłodzenie na siebie. Wiem, że musi być chłodne, zajmę się tym i… po nepalsku wsadził piwa do miski z wodą pobraną ze strumienia. Woda oczywiście szybko się nagrzała do temperatury otoczenia, no i zamiast zimnego piliśmy ciepłe. Nasza wina, bo zamiast zaufać trzeba było samemu schłodzić je w potoku. Gdy rozlewałem pierwszą butelkę syknąłem do Zbyszka, który jeszcze nie miał pojęcia, że dostanie to czego najbardziej nie lubi - Tylko nic nie mów!.

Z Tshara (1250 m n.p.m.) do Darbang (1180 m n.p.m.)

Marsz ma być krótki, zaledwie 6 godzin. W praktyce już po czterech dochodzimy do Darabang. W zasadzie cały dzień mało ciekawy, jesli nie liczyć orzeźwiajacej kapieli w potoku. Zbliżamy się do cywilizacji. Sklepy stają się coraz większe i coraz lepiej zaopatrzone. Samo Darbang paskudne. Mamy spać w kącie publicznego placu nieopodal wielkiego drzewa.

Przed nami wejście do miasta, po lewej fabryka kruszywa - kilka kobiet siedzi w kucki i rozbija kamienie młotkami (jest sobota, w Nepalu dzień wolny od pracy), z prawej strony postój busów i osiołków, za nami obsrany i zaśmiecony skrawek terenu urywajacy się stromym zejściem do rwącej rzeki. Kupujemy cztery piwa i mała buteleczkę tutejszego ginu i idziemy zalec w potoku. Wkrótce nabieramy nieziemskich humorków. Na zboczu nieopodal koparka wydziera pionowym skałom kolejne centymetry nowej drogi, hałasując i kurząc przy tym niemiłosiernie.

Pożegnalna kolacja to grilowany kurczak i zupa pomidorowa po polsku, z ryżem, a na koniec tort. Rozdajemy napiwki, tym razem zapakowane w ruloniki przewiązane sznurkiem. Tak jest prościej i eleganciej.

Z Darbang (1180 m n.p.m.) przez Beni (830 m n.p.m.) do Pokhara (850 m n.p.m.)

Rano pobudka przed piątą, tak wcześnie, żeby się gdzieś w miarę niezauważonym załatwić. Coś sobie piszę, chłopaki już się krzątają. W pewnym momencie na plac wjeżdża rozklekotany autobusik i jedzie prosto na nasze namioty, gwałtownie zakręca i staje w tumanach kurzu. Wyskakuje Gelu i mówi Budź swoich, jedziemy, zjemy po drodze..

Wyjeżdżamy po 20 minutach. Co pewien czas ktoś wsiada, ktoś wysiada. A to ojciec z dzieckiem, a to młoda nowocześnie ubrana para, a to starszy Nepalczyk z protezą prawej nogi. Po dwóch godzinach dojeżdżamy do Beni, brudno. Pijemy herbatę, a chłopaki przepakowuja bagaże z góry autobusu na górę wypasionego busika - klimatyzowanej toyoty. Kupuję sobie to o czym zawsze marzyłem - kapelusz (12 zł), niska cena i gadanie sprzedawcy powodują, że nie zauważam, iż jest trochę za duży.

Wsiadamy, bus jak na tutejsze warunki super luksus. Wkrótce jednak okaże się, że nie warta skórka wyprawki, szofer wobawie o samochód jedzie wolno, a miękkie zawieszenie doprowadza do mdłości. Nasi Nepalczycy śpiewają. Po 4 godzinach i przerwie na dal bath docieramy do luksusowego hotelu w Pokharze. Robimy sobie wspólne zdjęcie z ekipą i serdecznie się z nimi żegnamy. Wracamy do cywilizacji.

Odświerzamy się i ruszamy w miasto. Od razu rzucamy się na stragan z owocami i kupujemy banany. Gdy je obieram Zbyszek mówi: Nie obieraj dla siebie, sa paskudne. Co mi tam obieram, wcinam i… dzieje sie coś strasznego: kawałki tego pieprzonego banana, choć dobrze pogryzione stają mi poniżej przełyku. Ogromny ból i przerażenie, bo nie wiem co robić, parzy i zatyka mnie. Rzucam się do jakiegoś straganu i popijam wodą, pomaga za trzecim łykiem. Ulga, ale wrażenie bólu i niemocy pozostaje. Pieprzone banany!

Łazimy po tutejszych Krupówkach i robimy zakupy. ceny jak na nasze warunki Śmieszane: ciepła czapka z wełny jaka 6-8 zł. T-shirt z kolorową wyszywanką 24-30 zł, kapelusz 12. Tanio ale ponieważ kupujemy sporo, to pęka jedne 400 zł, a potem i drugie. Nie nadażamy z lataniem do bankomatów.

Wieczorem za 14 zł Danusia zamawia sobie uszycie bluzki na wymiar, będzie gotowa jutro o 1000. Będą ją szyli przy latarce bo wcałym mieście od 1400 nie ma prądu. Oglądamy też jak jak miejscowi krawcy wyszywają wspaniałe wzory na T-shirtach. Tuż przed snem robimy sobie naradę co do dalszych dni. Potem nalot na księgarnię, w której zostawiamy kolejne 80 zł, kupując książki, mapy, kalendarze i inne duperele. Wykupuję też lot helikopterem do Annapurna Base Camp. Kładziemy się po 2200. Nie mogę zasnąć i długo sie jeszcze przewalam, a przecież następnego dnia mam wstać przed 500. Ale tak to już jest: im bardziej chcesz zasnąć tym mniej się to udaje.

Pokhara (850 m n.p.m.) dzień 2

Śpię słabo. Rano mam lecieć helikopterem na zwiedzanie Annapurny. Na lotnisku pilot daje mi jakiś kwit do wypełnienia po czym długo gada z hotelowym kierowcą. Okazuje się, że nie lecą, bo nie ma kompletu czterech osób. To po ki czort dał mi kwit do wypełniania?! Jestem pełen obaw czy zwrócą mi pieniądze. Zapłaciłem kartą. Najpierw mają zwrócić o 1000 potem o 1100, o 1200 wchodzę do tej agencji, gość będzie ponoć za godzinę. Rozsiadam się i mówię, że w takim razie poczekam. Gdy wchodzą jacyś klienci cały czas śledzę ich wzrokiem. Ten, z którym rozmawiałem zdaje sobie sprawę, że nie odpuszczę i gdzieś dzwoni. Po pięciu minutach pojawia się ten właściwy, który miał być za godzinę i mówi, że już jedzie do banku po pieniądze. Wraca po kolejnych 20 minutach i wypłaca mi gotówkę potrącając nie wiadomo z jakiej racji 3%. Dali ciała i oszwabili, nie chce mi się już więcej kłócić. Wychodzę w gruncie rzeczy i tak zadowolony.

Pokhara (850 m n.p.m.) dzień 3

Pobudka o 440, jedziemy oglądać szerokoreklamowaną atrakcję tego miasta - wschód słońca ze wzgórza Sharangot. Wjeżdżamy wąską szosą asfaltową obserwując jak Nepalczycy w swych bardzo prostych i mizernych domostwach budzą się do życia.

Już na górze zdajemy sobie sprawę, że "atrakcja" jest raczej wątpliwa, zupełnie nie umywa się do tych, z którymi przez kilkanaście dni mieliśmy do czynienia na codzień. Na wspieranym przez sklepiki betonowym szczyciku kupa międzynarodowego towarzystwa uzbrojonego we wszelkiej maści aparaty fotograficzne. Słońca jeszcze nie ma, w oddali tam gdzie Annapurna ledwo widać niewielkie łaty śniegu.

Zresztą i tak za chwilę znikają. Wrzeszcie wschód, aparaty terkoczą jak karabiny maszynowe, a nam po prostu chce się śmiać. Ktoś robi sobie zdjęcie ze słońcem na dłoni, a ja fotografuję fotografujących - według mnie to o wiele ciekawsze. Koszt wynoszący wprzeliczeniu 40 zł na łebka, został chyba niepotrzebnie poniesiony.

Łazimy po mieście, kupujemy prezenty - głównie tutejsze bardzo ciepłe i bardzo kolorowe czapki, T-shirty i różne takie tam pierdoły. Wieczorem opuszczmy hotel i przenosimy się do sześciokrotnie tańszego Gauri Shankar Guest House [http://gaurishankar.com/default.aspx] tuż obok. Klima też nie działa, prąd też wyłączają, ale jest zdecydowanie taniej. Generalnie można polecać.

👉 Fizyka Życia po Nepalsku

Siedzimy sobie w hotelowym ogrodzie utopionym w zieleni i rozmawiamy z trzydziestoparoletnim dyrektorem na temat zapowiadanego przez maoistów na 1 maja strajku generalnego. Dużo się tu o tym mówi. Komunizm jest niedobry. Komunizm prowadzi do tego, że nie ma co jeść - mówię. Na to dyrektor, że on gdy był młody to też był maoistą, a teraz oczywiście jest temu przeciwny, ale cóż można zrobić gdy wąska grupa ludzi sprawuje władzę i rozdziela najlepsze posady (finansowane głównie z tego, że sprzedaje się wejścia na siedmio i ośmio tysięczniki). Znów ten sam problem: przy władzy są ludzie bezproduktywni, którzy biorą forsę za nic.

No i staje się logiczne, że tacy stanowisk nie oddadzą, takim trzeba je wyrwać siłą. Gdy grupa celebrantów obsadza kluczowe, acz bezproduktywne posady dochodzi do zwolnienia gospodarki. Nie pozwalają oni na wolny rynek, bo już po kilkunastu latach, ktoś przedsiębiorczy może mieć więcej pieniędzy niż oni i tym samym stanowić dla nich potencjalne zagrożenie.

Czyli prosty schemat ucisku. Wpływać na takie grupy może tylko religia, lecz gdy biskup dogada się z księciem i razem stanowią uciskajacą grupę jedyną zmianę oferuje schemat rewolucji połączonej biedoty, takiej jak Rewolucja Październikowa. Tak to nie problem w komuniźmie, lecz nieubłaganym Cyklu Społecznym. Przyznaję dyrektorowi rację, ale mówię, że u nas komunizm doprowadził do tego, że nie było co jeść. Mówi, że wie bo uczył się o naszym Solidarnościowym przewrocie w szkole! Tak, cyklu Tytlera i związanych z nim modeli poznawczych (Fizyki Życia) powinniśmy się uczyć już za młodu, by kolejne pokolenia nie popełniały po raz kolejny tych samych tragicznych błędów.

Z Pokhara (850 m n.p.m.) do Kathmandu (1355 m n.p.m.)

O 500 rano żegnamy się z Dziubasami. Udają się do Annapurna Base Camp - czyli jak to się tu mówi do ABC.

Po 800 jedziemy na lotnisko. Dwudziestoosobowym samolocikiem (+2 pilotów i stewardessa) lecimy do Kathmandu. Superhotel, lunch, agencja, w której omawiamy nasze trekkingi. Przy okazji dowiadujemy się, że Kinga Baranowska i Piotr Pustelnik zdobyli Annapurnę. Ludzie z Agencji bardzo się z tego cieszą bo to właśnie firma "Cho Oyu" wspierała obie te wyprawy.

Idziemy zwiedzać handlową dzielnicę Kathmandu - Tamel. Ciasno, smrodliwie, ceny nieco niższe niż w Pokharze. Niektóre sklepy i warsztaty przerażają swoim brudem i ciasnotą. 1.5m na 2m a w tym sklep i łóżko do spania. Żal tych ludzi, zarabiających w takich warunkach już nawet nie na życie, lecz na przeżycie.

Po godzinie przeciskania się wąską obsklepioną uliczką dochodzimy do placyku z klasztorem. Kolorowy, piękny. Odbywają się chyba jakieś modły, bo walą w bębny i mantrują. Pozwalają wejść, siadamy w kącie i wsłuchujemy się w to ich mruczenie, wspomagane głośnym waleniem w wielkie, płaskie bębny i ogromne telerze. Po kwadransie wychodzimy i idziemy dalej.

Gdy dochodzimy do rzeki, okazuje się ona jednym wielkim cuchnącym ściekiem, do którego ludzie bez żadnej krępacji wrzucają śmiecie, co niestety wynika ze zbyt dużej wolności, którą się cieszą. Odurzeni smrodem mamy dość tłoku i zgiełku, uciekamy do hotelu - jedynej oazy w tym zatłoczonym mieście. Jest basen, ogród i… mało ludzi. Odpoczywamy.

Jutro przecież o 1100 rozpoczniemy nasiadówkę w kolejnych samolotach przeplataną nasiadówkami na kolejnych lotniskach. W Delhi czeka nas przerażająca 12 godzinna przerwa - brr… O 1900 w naszym superhotelu padł prąd. Potem włączono tylko jedną fazę, ale nie tę od klimatyzacji. Czyżby z powodu nieotwierających się okien czekała nas śmierć z niedotlenienia?

Z Kathmandu (1355 m n.p.m.) do… Kathmandu (1355 m n.p.m.)

Spałem dośc dobrze, ale ile można spać. Obudziłem się około 430. Przecykałem kanały telewizji. Aljazeera podała o rozruchach w Bangkoku, samobójczym ataku na posterunek policji w Peshawar'ze i kilku zabitych w strefie Gazy. Usnąłem i po kilkadziesięciu minutach ponownie się obudziłem.

Z zewnątrz dobiegały krzyki i skandowania. Wyszedłem przed hotel zobaczyć czy to przypadkiem nie jest to demonstracja maoistów (komunistów). Okazało się jednak, że na placu ćwiczyła szkółka karate. Zapach i zgiełk ulicy o 530 cofnęły mnie jednak do zacisza hotelu. Wysokie ogrodzenie, salutujący ochroniarze i wielki ogród skutecznie (przynajmniej na razie) odgradza nas od ciżby, zgiełku i zapachów.

820 - jakies krzyki z zewnatrz znów wyciągnęły mnie przed hotel. Naprzeciw głównego wejścia jest wielki gruntowy plac, a po lewej jego stronie budynek National school of science. Tuż przed nim kłębią się uczniowie i ktoś coś wrzeszczy.

Komuchy kojarzą mi się jednoznacznie - ze złem, ale tu w Nepalu mamy prawdopodobnie do czynienia z tym samym procesem co w carskiej Rosji sto (tak to już sto) lat temu. Komuniści to jedyna przeciwwaga dla pazerności rządzącej (trzymającej za gardło) kliki. Łapię się na tym, że komunistów postrzegam punktowo, a nie procesowo tak jak uczy Freeslow :)

Choć korki są duże dostajemy się na lotnisko i bez problemu odprawiamy. Po drodze moją uwagę przykuwa to jak zmyślnie transportowane są na rowerach wielkie płyty wiórowe. Odlot się nieco opóźnia, lecz po chwili proszą nas do ostatniej już hali, z której wsiada się do autobusów. Czekamy pięć, dziesięć minut, by po pół godzinie dowiedzieć się, że zpowodu burzy nie odlecimy.

Oczywiście zostaniemy zakwaterowani w hotelach, a jutro zostaniemy poinformowani o tym jak będziemy dalej lecieć. Proszą, by się nie martwić. No dobra trudno. Nie odleciały dwa samoloty, obydwie grupy zgromadzone w tym samym pomieszczeniu zostały o tym poinformowane w dość ciekawy sposób: przyszedł ktoś z obsługi i coś powiedział kilku osobom, a potem te osoby przekazywały tę informację innym. Absolutnie nie wiedzieliśmy co mamy robić.

👉 Struktura hinduskiej grupy społecznej

W takich sytuacjach w grupach bardzo szybko pojawiają się liderzy. Tak też było i tym razem: dwie Brytyjki o kulach, młody Sikh z dziewczyną i Hindus o wyglądzie inteligenta. Szybko wiedzą o co chodzi i próbują podejmować racjonalne decyzje. W trakcie oczekiwania dowiedziałem się od tego Sikha o czterech warstwach społecznych (warnach) społeczeństwa hinduskiego. Otóż podzielone jest ono na:

Nazwa Opis kasty
Braminów mędrców ustanawiających zasady moralne, kształcących się i oddających się religii. Bramin powinien być natchniony duchowo, charakteryzować się umysłem czystym od złych myśli i emocji, dążyć przede wszystkim do mokszy (wyzwolenia od złudzeń, iluzji i błędów) i służyć społeczeństwu duchowo.
Kszatrija wojowników, rządzących i monarchów, których powinnością jest wypełnianie obowiązków społecznych i religijnych.
Wajśja producentów, hodowców, handlarzy, rolników. (Czyżby aktywnych i samodzielnych producentów resergii?)
Śudra których przeznaczeniem jest służenie przedstawicielom trzech powyższych warn.

Jak powiedział, społeczeństwo Hinduskie było tak zorganizowane "od zawsze". Od razu zestawiłem sobie ten podział z naszym podziałem z gnieźnieńskiego muzeum: książę i jego drużyna, biskup i księża oraz pozostali czyli lud (Więcej Model Król Szaman Lud).

Ponieważ nosił turban i brodę to zapytałem go czy należy do wojowników. Odpowiedział, że tak, ale teraz prznależność do warstw się zaciera, ot choćby na jego przykładzie: urodził się jako Kszatrija, uczył jak Bramin, a pracuje jak Wajśja. Nota bene woli pracę, czyli przynależność do trzeciej warny w Anglii, od przynależności do warny wyższej w Indiach.

W końcu zawieziono nas do rzeczywiście wypasionego hotelu "Annapurna". Kolacja na zasadzie szwedzkiego stołu była OK. Przy stole nawiązaliśmy rozmowę z naszym starym znajomym Krzysiem - Szwedem, polskiego pochodzenia i tym inteligentnym Hindusem - inżynierem telekomunikacji. Potwierdzał to samo co mówił mój Sikh, przy czym tak samo jak i on nie mówił o warnach, lecz kastach. Ponoć jutro mamy odlecieć. A na śniadanie zapraszają od siódmej.

Z Kathmandu (1355 m n.p.m.) do Delhi (239 m n.p.m.)

Budzę się rano i od razu lecę do recepcji dowiedzieć się kiedy lecimy. Nic nie wiadomo. Po godzinie lub dwóch idziemy razem z Krzysiem na śniadanie. Pełny odjazd. Można zjeść co się chce i ile się chce. Robię błąd i zaczynam od słodkiego i bardzo gęstego jogurtu. Okazuje się, że jest jednak coś czego brakuje - herabta. Noszą ją kelnerzy i podają jak na lekarstwo.

Po śniadaniu dalej nic nie wiadomo, idziemy się przejść. Ta dzielnica jest o wiele nowocześniejsza niż Tamel, gdzie mieszkaliśmy poprzednio. Spacerujemy raptem kilkanaście minut bo boimy się, że ominie nas jakaś ważna informacja. Grupa z późniejszego samolotu ma odjechać o 1200, my dalej nic nie wiemy.

Dzwonimy do Beni, podrzuca nam łącznika - Kami, jadę z nim na motorze do biura jakiegoś przewoźnika - nic nie wiadomo. Kami podejmuje decyzję, ma znajomego na lotnisku (przypomina mi to socjalistyczne załatwianie) on was upchnie do jakiegoś samolotu. Zamawia nam taksówkę i jedziemy na lotnisko. Szukam i szukam tego znajomego, znać ponoć miał go każdy. Oczywiście nie zna go nikt. Dołączam się do grupy ludzi z poprzedniego samolotu i okazuje się, że jest też i parę osób z naszego. Rejstracja jest bardzo nerwowa, nie wiadomo gdzie, nie wiadomo kto. W końcu gdy już jesteśmy zarejestrowani tocząc boje własnymi siłami, znajduje się ten cholerny znajomy. Tak na oko w randze pucybuta i coś tam mantykuje. Pewno gdy polecimy przypisze sobie całą chwałę załatwienia naszego wylotu.

Ponownie przechodzimy całą wczorajszą procedurę. Co i rusz, jakaś kontrola i jakieś sprawdzanie. Jesteśmy już w tym pawilonie, z którego nas wczoraj cofnięto. Wsiadamy do autobusu, dobra nasza lecimy. Jednak przed schodkami do samolotu ponowna kontrola i to tak dokładna, że rozstawione są nawet parawaniki do kontroli osobistej. No nie, czegoś takiego nigdy nie widziałem.

Zostawiamy wodę kupioną w strefie wolnocłowej, zapalniczkę i jakieś tam inne duperele. Mnie chcą cofnąć, bo ponoć mam nieważną kartę pokładową. Długo mantykują i w końcu mówią proszę iść. Jesteśmy w samolocie, ktoś siedzi na czyimś miejscu, jakieś małe zawirowania. W końcu ulga, lecimy.

Po godzinie jesteśmy w Delhi. Postanawiamy nie wychodzić z hali przylotów. Muszę jednak iść do biura Turkish Air Lines, by przebookować nasze bilety. Biuro zamknięte. Uderzam do biura Air France, a tam inteligentny Hindus wyjaśnia, że biuro otworzą na trzy godziny przed odlotem, ale i tak powinniśmy wszystko załatwiać w liniach hinduskich.

A w tych maniana: Tak sir, załatwimy, załatwimy wszystko, ale nie teraz, lecz jak wróci kolega. I tak wkółko. Panie - mówię - Pan mi powtarza, że za 10 minut, a ja już czekam dwie godziny. W końcu przychodzi szef, wysłuchuje imówi, że przydzieli nam swego pracownika i on z nami pójdzie do Turkish'ów i pomoże w przebookowaniu. Gość wychodzi idzie ze mną i Krzysiem, po czym tuż za drzwiami mówi - Teraz jest jeszcze zamknięte, pójdziemy za godzinę. Mam dość tej komedii i stanowczo mówię, że idziemy teraz. Mija północ.

Z Delhi (239 m n.p.m.) do domu

Biuro już otwarte, Krzysio leci do Sztokholmu i nie ma żadnych problemów ze zmianą rezerwacji. My natomiast załapujemy się na listę rezerwową. Cały czas mamy wrażenie, że mają nas w głębokim poważaniu. Wokół noc, potworny upał i wojskowi z karabinami. W końcu przechodzimy do klimatyzowanej hali odlotów. Po dwóch godzinach stajemy w kolejce, by przy ladzie dowiedzieć się, że mamy się zgłosić jako ostatni. W pewnym momencie jakaś para, tak na oko z Węgier robi karczemnę awanturę wrzeszcząc, że nie mają ochoty na spędzanie kolejnej nocy w Delhi. Gdy już w końcu jesteśmy na szarym końcu szef całej odprawy mówi nam, że nie możemy lecieć, bo nie mamy rezerwacji z Istanbułu. Proszę żeby mnie jednak wpuścił. Ok mówi, ale proszę podpisać, że nie będzie pan miał żadnych roszczeń do naszych linii lotniczych. Podpisuję i lecimy.

Ladujemy w Istanbule z opóźnieniem 40 minut, samolot długo kołuje na sam koniec terminalu, potem idziemy chyba z kilometr. Stopują nas na przejściu, nie mamy rezerwacji na następny lot więc musimy wykupić wizę. Cyrk z wózkami, bo są na tutejsze pieniadze, których nie mamy. W końcu docieramy do hali odlotów mając nadzieję, że załapiemy się na lot do Warszawy, ten, którym mieliśmy lecieć wczoraj. Okazuje się jednak, że dziś tego lotu nie ma.

Przebookowanie na jutro kosztuje około 100 euro i do tego trzeba przenocować za około 180. A więc to takie roszczenia miał na myśli ten w Delhi. Decyduję się na zakup nowych biletów za 500 euro przynajmniej jeszcze dziś będziemy w Warszawie. Gotówki mi nie wystarcza, podaję więc kartę visa. Babka zwraca mi ją mówiąć, że karta zwraca sygnał o braku środków płatniczych. Zrozpaczeni siadamy w najlepszym miejscu tuż przy kiblach (nota bene były o wiele czystsze niż te w Delhi, a nikt ich nie sprzątał). Liczę wydatki i wychodzi mi, że brak środków to błąd mego banku, który nie przeksięgował ich. Nie zrobili przeksięgowania pomimo tego, że tuż przed wyjazdem dzwoniłem do nich, by się upewnić, że zostało zrobione i potwierdzili, że wszytko jest OK. A tu wyszło, że jak tego najbardziej potrzeba to OK nie jest! Co za pieprzony bank! Dzwonimy do nich i w końcu babka obiecuje zrobić stosowne przeksięgowanie. Kupujemy bilety i lecimy LOT'em do domu.

Kiedyś naszymi liniami można się było chwalić, teraz mam wrażenie, że lecimy samolotem ubogiego krewnego…

Lądujemy w Warszawie. Huraa, nareszcie jutro do pracy!

Uwagi po wyprawie trekkingowej do Nepalu

Gadżety do zabrania na wyprawę trekkingową do Nepalu
Wory Proste, super pakowne wory. Trzeba je mieć, by oddać pakunki tragarzowi. Stulitrowy wór z zapięciem na suwak i skrętną klamrą. Konieczny!
Kijki Z główką, regulowane (by schować do plecaka lub wora). Odciążają zarówno przy podejściu, jak i zejściu. Konieczne!
Ręczna waga elektroniczna Ponoć dla wędkarzy. Lekka, daje dokładny pomiar ciezaru dla tragarza i nas samych. Nie ma się wyrzutów sumienia, że oddało się za dużo - oddawaliśmy zawsze 20 kg. zgodnie z kontraktem. Mając taką wagę pakunki można dzielić np. na 15 kg. i 5 kg. Mocno zalecane
Steripen Urządzenie elektroniczne do odkażania wody promieniami ultrafioletowymi. Lekkie nieduże, natomiast żre baterie. Warto mieć ich zapas - tak jeden komplet litowych na 4 osoby na 5 dni. Konieczny jeśli boisz się zarażenia przez wodę
Pompka z filtrem węglowym do poboru w miarę czystej wody. Zostawia tylko wirusy, resztę odfiltrowuje. Lekka. Zalecana przy trekkingach, w których wodę czerpie się z potoków płynących przez pastwiska.
Wosk do butów Warto wziąć, bo wielu z nas zapomina zaimpregnować sobie buty. Chodzenie po osłonecznionych polach śnieżnych szybko je moczy. Konieczny, jeśli będziesz chodził po śniegu.
Komplet przeciwsłoneczny Czapka (kapelusz), okulary lodowcowe, kremy, pomadka na usta i rękawiczki (gdy tropikalne słońce poparzy dłonie) Konieczne
Gwizdek z termometrem Wiesz jaka jest temperatura, można się też za jego pomocą porozumieć. Zalecany
Nawigacja GPS Kilka razy się przydała. Zalecana