Fizyka Życia

Fizyka Życia - Wątek: Ojos del Salado

Rok 2016 styczeń

Wylot

Santiago

Na lotnisku przejmuje nas agentka Isis z Busem. Jednak mamy kłopot, bowiem Arkowi wcięło bagaż?! Jego plecak nie doleciał, i jak pokazały kolejne dni, nie doleci już do Santiago. Czekaliśmy przy transporterze długo ale nic to nie dało. Reklamacja została złożona, a my zamiast zwiedzać Santiago musieliśmy uruchomić plan awaryjny, polegający na wypożyczeniu sprzętu. Udfało się, ale oczywiście ten pożyczony to zupełnie nie to samo co własny. Stan emocjonalny Arka i jego żony Ani nie nadaje się do opisania ze względu na zdecydowaną przewagę słów niecenzuralnych.

Potem zjedliśmy obiad w knajpie uważanej za najlepszą/najtańszą. Rzeczywiście cos musiało być na rzeczy bo, tuż obok było z 10 innych restauracji ale w nich było góra od zera do dziesięciu osób. Natomiast w naszej panował ścisk.

Kolejnym punktem zwiedzania było wejście na górę widokową Cerro San Cristobal [Jedno z najlepszych miejsc do podziwiania panoramy stolicy Chile, Santiago. Jego wierzchołek wznosi się na wysokość 800 m n.p.m. co daje ok. 300 metrów przewyższenia ponad otaczające tereny miasta. Nazwę wzgórza wymyślili hiszpańscy konkwistadorzy, chcący oddać hołd Świętemu Krzysztofowi (Saint Christopher). Na szczycie wybudowano kościół oraz amfiteatr z ołtarzem. To tu w 1987 r. Jan Paweł II odprawił mszę świętą. Nad kompleksem góruje 22-metrowa statua Matki Boskiej. W 1992 r. na wzgórzu urządzono tzw. Metropolitalny Park Santiago. W ten sposób pośród zieleni, wzdłuż starannie wytyczonych ścieżek codziennie mieszkańcy stolicy Chile mają okazję do aktywnego wypoczynku. Przychodzą tu spacerowicze, cykliści, uprawiający jogging i inni spragnieni odpoczynku od zgiełku miasta. Wyznaczona jest także specjalna strefa dla... lubujących się w piknikowaniu. Na samym szczycie wzgórza znajduje się wybetonowany taras widokowy z fantastycznym ekspozycją na otaczające miasto. Źródło]. W końcu wleźliśmy na Cerro San Cristobal, choć przepełnione żołądki robiły wszystko by nam się to nie udało.

Po chwili odpoczynku ruszyliśmy w dół, po drodze myjąc nogi w publicznym szalecie i ruszyliśmy w w płaskie już miasto by zwiedzić główną ulicę handlową. Tu Isis powiedziała by uważać na kieszonkowców oraz na kradzieże pinów do kart kredytowych. Ponoć obie te sprawy stanowią w Santiago problem. >>> Patrz Bezpieczeństwo

Ponieważ nie wiedzieliśmy, że dostaniemy materace piankowe od naszych przewodników, to w markecie kupiliśmy dwa pompowane materace i pompkę do nich. Cena taka jak u nas - razem około 80 zł.

Gdy znaleźliśmy się niedaleko pałacu prezydenckiego La Moneda, w którym w wyniku puczu przeprowadzonego przez Augusto Pinochet'a zginął legalnie wybrany prezydent Salvador Allende pytam Isis jaki jest stosunek Chilijczyków do nich obu? Mówi, że jej rodzina ucierpiała przez Pinocheta, wspomina, że ponoć z rąk jego siepaczy zginęło około miliona osób, Wikipedia stan pol. 2016.01 podaje natomiast: Według różnych źródeł zabito od 1,2 tys. do 3,2 tys. osób, 80 tys. internowano, a 30 tys. poddano torturom, wśród tych osób znalazły się kobiety i dzieci, ale Isis zdaje sobie sprawę, że polityka Allende była populistyczna i doprowadziłaby Chile do upadku ekonomicznego. Z kolei o Pinochecie tak pisze dalej Wikipedia: Wdrażał neoliberalne reformy gospodarcze w stylu szkoły chicagowskiej. Przez zwolenników reformy te określane są jako chilijski cud, ich przeciwnicy natomiast wskazują na wzrost nierówności ekonomicznych jaki nastąpił w okresie rządów junty.

Co do bieżącej polityki w jej kraju, to narzekania Isis przypominają typowe narzekania wielu ludzi w innych krajach...

O 2100 ruszamy autobusem do Copiapo - głównego punktu wypadowego na znaną z krzyżówek pustynię Atacama. Autobusy wygodne z mocno rozkładanymi siedzeniami, o wiele lepszymi niż te w samolotach. Spało się, jak wszyscy to powiedzieli, zdecydowanie lepiej niż w samolocie, choć, oczywiście, gorzej niż w swoim łóżku... Pomagał niski wzrost i podłożenie plecaka pod nogi.

Copiapo - Laguna Santa Rosa (3 762 m n.p.m.)

Dojeżdżamy naszym sleepingowym autobusem do Copiapo - głównego punktu wypadowego na pustynię Atacama. Na dworcu czekają już na nas dwie terenówki. Jedziemy do hotelu na skraju miasta żeby się wykąpać po dwudniowej podróży.

Informacja o zagubionym bagażu dalej taka sama - nic nie wiadomo. Robimy zatem jeszcze zakupy w marketach i wyruszamy w drogę do Laguna Santa Rosa. Nasi przewodnicy nie spieszą się, ich 10 miniut to ponad 40 :). Słońce wali z góry, a my tankujemy. Stacja benzynowa taka sobie, jednak oprócz kibli ma dużą kabinę prysznicową.

Wjeżdżamy na pustynię. Teren to przeogromny, o czym informują tablice: "Następna stacja benzynowa za 470 km". Teren jałowy, a góry choć przewysokie to połogie. Dojeżdżamy do celu i czujemy wysokość - jesteśmy bowiem na prawie 3 800 m n.p.m. W słonym jeziorze brodzą flamingi (chyba rózowe). Namioty rozstawiamy na zakurzonym szutrowym terenie powulkanicznym, który charakteryzuje się między innymi tym, że kamienie są lżejsze od granitowych lub wapiennych.

Zero wody! Tu mamy spędzić dwie noce. Kibel to kawałek terenu oddzielony murkiem w kształcie ślimaka. W środku już nawalonych jest sporo kup i papierów. By się załatwić trzeba wybrać sobie dwa kamienie - wysepki w tym oceanie gó.na, kucnąć i dowalić "towaru". Trzeba być na prawdę zdesperowanym lub mocno żądnym przygód by tu kampować.

Nasza ekipa to:
Szef Eduardo, Boliwijczyk, bardzo spokojny i wyważony gość. Widać, że się zna na tym co robi. Urodził się na wys. 2600 m n.p.m. Świetnie radzi sobie z grupą (co prawda grupa nie jest jakoś tam problematyczna). Rok był na studiach w ENSA - Ecole Nationale de Ski et d'Alpinisme - Chamonix.
Szef kuchni Juan-Carlos, Chilijczyk. Twarz poważna i trudno go rozśmieszyć, ale gotuje zacnie, choć menu do jakichś tam mocno skomplikowanych nie należy. Jak trzeba to i buta sklei - szczególnie dziewczynom. Jest najlepszym kierowcą terenowym spośród naszych przewodników.
Pomocnik Mario, Boliwijczyk. Przesympatyczny i autentycznie wesoły gość. Pomaga w kuchni i w górach. Na dwóch ostatnich górach będzie z nami jako ariergarda. Najciekawsze w nim jest to, że urodził się w wiosce położonej na wysokości 4600 m n.p.m., u stóp najwyższej góry Boliwii - Sajamy.

Czuję się dziwnie, boli mnie przód głowy i nic mi się nie chce. Tak jakbyśmy za szybko wjechali na te 3 800. Juan-Carlos, nasz kucharz, szykuje wspaniałą kolację. Wszyscy się przeżerają.

 

Cerro Siete Hermanos (4 780 m n.p.m.)

Mamy wejść na Cerro Siete Hermanos czyli prawie 1000 metrów deniwelacji. Podejście nie sprawia żadnych problemów technicznych idzie się lekkostromą ścieżką, ale ja czuję się źle. Biorę 1/2 diuramidu, coś mnie łomocze w żołądku i w zasadzie nie mogę jeść, a nawet pić. Nie mam za to kłopotów z oddechem.

Góry są suche i połogie. Oceniam średnie nachylenie naszej ścieżki na około 15% a maksymalne nie więcej jak 25%. Później z pomiarów super zegarkiem sportowym wyszło, że zrobiliśmy około 1000 metrów do góry i 7000 metrów w poziomie co faktycznie daje średnie nachylenie 14,28%. Na szczyt wchodzimy wszyscy w ciągu 5 godzin, z powrotem tradycyjnie już, z powodu mojej protezki ABG II (oby trzymała się wiecznie) schodzę najwolniej, bo aż 3 godziny.

Kolacja stawia nas na nogi. Jemy, zero sensacji i nie przejadamy się tak jak wczoraj. Pijemy dużo i stwierdzamy, że woda jest paskudna. A mogliśmy sobie kupić w markecie źródlaną... Co więcej zero objawów dolegliwości wysokościowych. Śpimy dobrze, a ja, chyba przez ten diuramid i picie ponad 4 litrów dziennie sikam na potęgę. Za noc ponad 1.5 litra.

 

Laguna Santa Rosa (3 762 m n.p.m.) - Laguna Verde (4 328 m n.p.m.)

Dzień transferowy, dzień leniwy. Budzi nas Słońce zagladające do namiotu. Po skupieniu się w "ślimaku" - bo tak nazwaliśmy opisany dwa dni wcześniej ekstremalny kibelek myjemy się wilgotnymi chusteczkami, ale nie daje to uczucia, że jest się wymytym.

Śniadanie o 800. My już jesteśmy spakowani w okolicy 930, ale naszym przewodnikom schodzi jeszcze ze dwie godziny by wszystko poupychać na samochody. Łazimy sobie zatem po okolicy, oglądamy mapy i robimy zdjęcia. Na wysokości trzeba się ruszać powoli. Tętno spoczynkowe jest większe niż normalnie, my tu mamy w okolicach 90-100. Wyjeżdżamy około 1100.

I znów jedziemy przez przesuchą Atacamę.

Dziś mamy dotrzeć do Laguna Verde i tam mamy spędzić 4 noce. Po drodze dojechaliśmy do punktu kontrolnego, pełniącego rolę zgłaszania wypraw na Ojos i punktu granicznego z Argentyną, choć znajduje się on o dobre 40 km od właściwej granicy. W łazience nabraliśmy do butelek dobrej wody pitnej. Laguna Verde, słone jezioro na wysokości 4300 m n.p.m., przywitało białymi skałami, sporym wiatrem i... tłokiem. Szybko jednak znaleźliśmy miejsca i dość szybko się rozstawiliśmy. Potem jeszcze udaliśmy się na dwugodzinną wycieczkę brzegiem jeziora. Po powrocie wymoczyliśmy nogi w jednym z oczek przy jeziorze.

Bierzemy po 1/2 diuramidu rano i wieczorem. Z jednej strony pomaga w aklimatyzacji, z drugiej, czego się boją współuczestnicy naszej wyprawy, maskuje ewentualne objawy zaawansowanej choroby wysokościowej.

 

Cerro Mulas Muertas (5 624 m n.p.m.)

Wyszliśmy komfortowo: śniadanie o 800, a wyjście o 900. Na szczycie meldujemy się o 16-1630. Tempo miałem równe praktycznie do wysokości 5500, potem odstałem nieco od grupy, także na szczycie zameldowałem się 15 minut później. Ze schodzeniem szło jeszcze wolniej, ale to już ze względu na moją ABG II w stawie biodrowym. Do obozu dotarłem jako ostatni. Zejście zajęło mi aż 3 godziny.

Postanowiliśmy zmienić plan na jutro. Mieliśmy wejść na wulkan San Francisco (6030 m n.p.m.) ale wszyscy stwierdzili, że nie dadzą rady. Za radą Edouarda postanowiliśmy zrobić sobie jutro dzień odpoczynku, kosztem dnia wypoczynkowego przed wejściem na Ojos'a. Jak pokazały dalsze wydarzenia był to bardzo dobry pomysł.

Nasi przewodnicy poczęstowali jedną z uczestniczek naparem z kwiatka chachacoma. Ponoć pomaga na wysokość oraz, jak informuje internet, niszczy komórki rakowe...

 

Rest Day Laguna Verde (4 328 m n.p.m.)

Dzień odpoczynku, śpimy dłużej, a po śniadaniu myjemy się, pierzemy, moczymy się w obetonowanym oczku ze stałym dopływem ciepłej wody i sporo rozmawiamy.

Nasz przewodnik Edouardo dał się namówić na opowiadanie o swym kraju rodzinnym - Boliwii. Opowiadał przez ponad godzinę. Kraj jak kraj, ale zamieszkuje go ponad 160 grup etnicznych, wywalili ambasadora USA, a najwyższy szczyt to Sajama ok. 6500 m n.p.m. Edouardo podał nam adres swojej strony www.gobolivia.com.bo.

Jutro uderzamy treningowo na Nevado San Francisco (około 6030 m n.p.m.). Sama droga ponoć bardzo przypomina to co nas czeka na Ojos del Salado. Mamy wyruszyć o 645.

 

Nevado San Francisco (6 016 m n.p.m.)

Spaliśmy słabo. Zarówno mnie jak i Danusię budził płytki acz przyspieszony oddech. Było to o tyle ciekawe, że poprzednią noc na tej samej przecież wysokości przespaliśmy absolutnie bez żadnego problemu. Plecaki były już spakowane, toteż wyjeżdżamy o czasie. Samochodami docieramy nieco powyżej granicznej z Argentyną przełęczy San Francisco. Startujemy z wysokości około 4900 m n.p.m.

Wysiadamy z nagrzanych samochodów i... łapie nas w swe okowy przenikające zimno. I tak będzie już ono nas trzymać i doskwierać aż do pojawienia się słońca. Jego promienie szybko nas ogrzewają. Już wiem dlaczego Inkowie uznali je za swego głównego Boga. I chyba od dziś będę już zawsze pisał nazwę tej gwiazdy z dużej litery. Idziemy rytmicznie aż na sam szczyt. Zdobywamy go około 1300 - o całe dwie godziny wcześniej niż planował to sobie Eduardo. Wydaje się, że przyjęty plan aklimatyzacyjny się sprawdza. Dzisiaj już mało kto narzekał na wysokość. Schodzimy szybko (ja oczywiście mam tę szybkość jak zwykle najwolniejszą:) i w obozie jesteśmy z powrotem o 1700. Dalej pełny relaks.

Woda: częstują nas paskudną wodą, ponoć ze źródeł na Atacamie. Gdyby nie to paskudztwo całej wyprawie dałbym pięć (na pięć) hotelowych gwiazdek. Nawet kibel ślimak, według mnie, nie obniża tego ratingu, tak jak właśnie woda. Robimy wszystko by zabić ten jej wstrętny posmak. Pijemy w postaci kakao, przetrącamy czerwonym winem (ok. 5%), do herbaty dodajemy miód. Błąd jaki zrobiliśmy to trzeba było kupić na każdy dzień pobytu po 1.5 l coli, która szybko nawadnia i dostarcza cukier do krwioobiegu oraz po 1.5 l źródlanej wody.

 

Laguna Verde (4 328 m n.p.m.) - Atacama Camp (5 300 m n.p.m.)

Dzień transferu do campu Atacama położonego 1000 metrów wyżej niż Laguna Verde. Dzień leniwy, jeszcze o 1100 nasze terenowe toyoty i nissan nie są zapakowane. W końcu wyjeżdżamy, jedziemy zupełnymi bezdrożami. Ślady dróg co prawda są, ale nasi wolą jechać obok nich. Po raz pierwszy jechaliśmy tak długo po tak trudnym terenie. Po drodze zatrzymujemy się w schronisku Refugio No1, które sprawia wrażenie jakby było mało używanym. Zostawiamy w nim depozyt śmieci, który zabierzemy wracając. W końcu ok. 1300 dojeżdżamy.

Teren jest piaszczysty z mnóstwem kamieni przydatnych do kotwiczenia odciągów namiotów. Kolorystyka jest bardzo ciekawa: piasek jest prawie biały, a kamienie prawie czarne i wszystko w ciepłej tonacji. Zarówno w rozstawianiu jak i kotwiczeniu nabraliśmy już wprawy: pętelka na wąski podłużny kamień i przygniatamy go kilkoma dużymi. Świeci słońce i wiele wiatr - jak to na Atacamie, tu nigdy nie pada. Ciekawe jaka temperatura będzie w nocy? 10 metrów od namiotów rozpościerają się "Terytoria zasrane" - tak sobie nazwałem ten malowniczy teren używany do wypróżnień. Podłoże stanowi jasny piasek, a w nim osadzonych jest wiele dużych czarnych głazów. Jednak załatwienie się w dużym wietrze stanowi swoisty problem. Jak się człek źle usadzi to może się koncertowo ob..

Panorama z drogi dojazdowej do Atacama Camp. Po prawej Ojos Del Salado po lewej bardziej malowniczy Nevado El Muerto.

Panorama na Atacama Camp, w tle nasz cel: Ojos del Salado.

Wieczorem poszlismy sobie na spacer popodziwiać penitenty - charakterystyczne dla gór Ameryki Południowej formy lodowe. No i proszę bardzo znaleźliśmy konika morskiego i fiutka-kropelkę. Te pola najeżonych ostrych lodowych szpikulców wygladają przeuroczo. Za Wikipedią: Penitenty, pokutniki, mniszki śniegowe – stożkowate formy (maksymalna wysokość do kilku metrów), występujące w dużych skupiskach na lodowcach i polach firnowych, zwłaszcza w niskich szerokościach geograficznych, powstające w wyniku wytapiania przez słońce śniegu, firnu lub lodu. Typowa wysokość penitentów to 0,5-2 m, jednakże zdarzają się również większe, kilkumetrowe. Najlepiej wykształcone przykłady penitentów występują w Andach Środkowych w Ameryce Południowej, w Pamirze i Hindukuszu w środkowej Azji oraz w masywie Kilimandżaro w Afryce Centralnej. Niekiedy skupiska penitentów określane są mianem „lodów pokutujących” lub „śniegów pokutujących” (hiszp. nieves penitentes). Ponieważ mocno wieje to po powrocie stwierdzamy, że tak jak w Lagune Verde mieliśmy w namiocie i w rzeczach sporo żwirku, to teraz mamy w nich sporo piasku.

 

Atacama Camp (5 300 m n.p.m.) - Schron Tejos (5 830 m n.p.m.)

Rano budzimy się w wilgotnym namiocie. Wilgoć ta pochodzi z naszych oddechów, początkowo skrapla się i zamarza na tropiku, a później już wszędzie. Śpiwory i wszystko co nieopatrznie nie zostało spakowane pokryte jest warstwą szronu. Całe szczęście, że puchowe śpiwory nawet jeśli są wilgotne to też jest w nich ciepło. Na zewnątrz wszystko pokryte jest szadzią.

Dwa razy dziennie mierzymy sobie małymi urządzonkami zakładanymi na palec nasycenie krwi tlenem i tętno. Wyniki nie są złe.

Według planu musimy dziś podejść z Atacama Camp do schroniska Tejos. Eduardo zabiera cały nasz sprzęt na jutro plus żarcie i ma wwieźć to samochodem. Próbuje normalną drogą i niestety mu się nie udaje, ciągle zakopuje się w piachu. W końcu postanawia pojechać jakimś bezdrożem i zbiera wielkie brawa, czego pewnie nie słyszy. Udaje się. Po dwóch godzinach komunikuje z góry, że wszyscy bedziemy spali w schronie i nie trzeba rozstawiać namiotów. Obawialiśmy się tego, bowiem wiele internetowych opisów mówi, że temperatura w nocy spada w namiocie do -15oC.

Podejście jest bardzo łatwe, idzie się drogą dla samochodów. Mario wrzuca nam wolne tempo i stopniowo zdobywamy teren. Od czasu do czasu mijamy pola penitentów, które osiągaja nawet wysokość człowieka.

Schron to dwa metalowe baraki połączone w kształcie litery L. Jest aneks kuchenny, stół do jedzenia i sypialnia z 6-ma pryczami. Wszechpanuje syf ale za to jest ciepło.

W schronie spotykamy Australijczyka Chrisa, to 35 letni chudy drągal, amator wejść wysokościowych. Dwa tygodnie temu zdobył Aconcaguę. Pokazał nam fajne urządzonko satelitarne, za pomocą którego można wysyłać SMS'y, zamieszczać posty na facebooku, wezwać pomoc. Koszt urządzenia to ok. 600US$ + do tego 35 US$ abonamentu miesięcznego.

Drugi to Duńczyk. Gada niezrozumiale, ale dowiadujemy się, że mieszka w Niemczech, pracuje zaś w USA. Ten był autorem pewnej ciekawostki. Otóż przed snem wyciągnał torebkę z... zatyczkami do uszu?! i zaproponował je każdemu z nas. "Czy chrapiesz, że je rozdajesz?" - zapytałem. "Czasem się zdarza" - odparł. Mając w umyśle chrapanie mojego znajomego, przy którym w żaden sposób nie da się spać, pomyślałem, że czeka mnie noc tortur. Ale, o dziwo, okazało się, że gość spał przecicho.

Łóżek było mniej niż nas, toteż dwie osoby były skazane na spanie na podłodze w aneksie kuchennym razem z przewodnikami. By długo nie mantykować Darek i Piotrek zgodzili się na ochotnika.

Noc przebiegła spokojnie. Każdy budził się ze dwa razy na jedynkę (tak nazywaliśmy sikanie, dwójką było wiadomo co). Ja spałem nie na płasko, tylko z podniesionym korpusem, tak na oko z 15% nachyleniem, i wydaje mi się, że to dobry sposób na wysokości.

Nad ranem temeperatura w schronie spadła poniżej zera, ale nie było wilgotno.

 

Ojos del Salado (6 893 m n.p.m.)

Ojos to góra zimna, szczególnie gdy wychodzi się o 500 rano. Wówczas temperatura -20oC + wiatr sprawiają, że jest strasznie. Nam się jednak udało: ani temeperatura nie była tak niska, ani nie było wiatru, poza tym nie startowaliśmy z zimnego i mokrego namiotu, lecz choć zasyfionego to jednak w miarę ciepłego (ok 0oC) i suchego schronu.

Podchodzimy najpierw wolno, potem wolniej, potem bardzo wolno, a już pod koniec jak ślimaki - ale taka jest właśnie taktyka wejść wysokościowych. Wysiłek trzeba tak dawkować by puls nie był za wysoki, a oddech równy i na tym się trzeba skoncentrować. W głowie oczywiście kłębią się myśli "Czy dam radę skoro inni tak gnają?", ale z późniejszych rozmów wynikało, że podobne myśli krążyły po wszystkich głowach.

Ostatni kawałek to wspinaczka skalna. Na nizinnych skałkach byłoby to banalnie proste tu jednak jest wszytko mocno spowolnione. Eduardo asekuruje nas z góry, a ja podpinam do liny kolejnych ludzi. Sam idę na końcu i popełniam błąd. Wspinam się za szybko i na poziomym już fragmencie dostaję zadyszki. Pierwszy członek naszej grupy był na szczycie o 1317, ostatni, czyli ja o 1340. Robimy szybkie foty i spadamy w dół. Przed uskokiem było zacisznie, słonecznie i ciepło, a tu lekko wieje, jest zimno, no i trzeba też zejść. Cieszymy się, ale nie czas na okazywanie tej radości. Na poprzednim, niższym o 900 metrów, szczycie poświęciliśmy na to o wiele więcej czasu.

Pierwsza połowa panoramy ze szczytu Ojos del Salado.

Druga połowa panoramy ze szczytu Ojos del Salado.

Schodząc jesteśmy zaskoczeni świetnym wynikiem Ani i Arka - podeszli prawie do końca, zabrakło im zaledwie i aż 200 metrów. Jednak znacznie pobili swój wysokościowy rekord życiowy. Choć zginęła im połowa sprzętu, dali radę, choć Ania stosunkowo kiepsko się czuła w Tejosie dała radę. Wielka w tym zasługa jej zaciętości i spora przewodnika Mario - narzucił im bardzo wolne tempo, ale jak widać skuteczne.

Zejście w dół zajęło szybkobiegaczon około 2.5 godziny, a nam około 4.

Jesteśmy szczęśliwi, choć i przyznam, że i zdumieni, że tak łatwo poszło. Zauważyłem zresztą, że moje samopoczucie na wysokości polepszało się z każdym dniem, a tu wspinając się po skałkach zupełnie zapomniałem o tym, że brakuje tlenu.

Schodzimy dalej do Atacama Camp. Tam Kolacja i spać. Tym razem jednak o wiele lepiej przygotowujemy się do snu: wszystkie ubrania pochowane do plecaków rano wilgote będą tylko śpiwory.

 

Atacama Camp (5 300 m n.p.m.) - Camping Pan de Azucar (0 m n.p.m.)

Dziś zjedziemy na poziom morza - 5300 metrów w dół.

Ranek zimny mocno poniżej zera, ale jak tylko pojawia się Słońce (chyba warto pisać je z dużej litery - przecież to ono jest głównym akumulatorem zasilającym naszą samowzbudną, flutterową żywość) robi się ciepło. Mieli rację Inkowie, Egipcjanie a i chyba nawet Prasłowianie uważając je za stwórcę życia.

Ruszamy się leniwie, sporo rozmawiamy, wygłupiamy się wożąc ludzi na taczce, dowiadujemy się kto jakiego sprzętu używa, no i w końcu pakujemy się. Okazuje się, że przesympatyczny Stefano - włoski szybcior wysokogórski (czasy wejść ma zwykle o 25% lepsze od naszych) - ma zły przyrząd asekuracyjny. Szybko zatem uczymy go Stopera Włoskiego - Uczymy Italiańca Nodo Italiano. Dobre sobie! Dopiero o 1200 udaje się nam wyjechać.

Przez ładnych kilka godzin jedziemy pustynią, mając nadzieję, że zobaczymy wkrótce krzewy, drzewa i zarośla.

Jedziemy nad ocean na camping "Pan de Azucar". Nie spodziewałem się, że pustynia wchodzi (albo wychodzi) wprost do oceanu, nie ma żadnego pasa roślinności nadmorskiej, po kilku metrach plaże przechodzą w pustynię. Zamiast oczekiwanych drzew i zarośli tuż przy oceanie rosły w kępkach kuliste kaktusy.

Camping suchy jak pieprz, są ograniczenia wody, prysznic nie może trwać dłużej niż 5 minut, a prać nie wolno. Ale co tam, przecież parę rzeczy musimy przeprać. Bierzemy tak oczekiwany od kilku dni prysznic. Arek goli dziesięciodniowy zarost w ciągu 10 minut. Już po ciemku rozstawiamy namioty sobie i tym, którzy pojechali do restauracji po obiad. W końcu zasiadamy do pierwszej pożegnalnej kolacji (druga będzie jutro). Długo gadamy z naszymi przewodnikami - to dzięki nim wszystko się udało i nic złego się nam nie przydarzyło. Sączymy winko, podjadamy cieniutko pokrojone plastry wołowiny. Jest ciepło i w nocy też będzie ciepło - pełny relaks, zero kłopotów. Dajemy napiwki, co jest okazją do oficjalnego podziękowania i skomplementowania pracy przewodników. Snujemy plany na jutro: Przeprawimy się na wyspę pingwinów, by tam się im z bliska przyjrzeć. W końcu, zadowoleni zapadamy w błogi, niezmącony niedoborem tlenu sen.

 

Camping Pan de Azucar (0 m n.p.m.) - Copiapo

Budzę się rano i idę do odległego o 14 minut drogi kibla z wodą. Po drodze oglądam sobie jakieś drapieżne ptaszydła latające nad campingiem. Po dotarciu do celu golę zarost przez dobre 20 minut. W kiblu jest woda ale nie ma papieru, choć wczoraj był. Trzeba będzie po niego wrócić, tam i z powrotem to 28 minut :) dobre sobie. Wracam do namiotu ale o ponownej wyprawie do kibla nie ma już mowy, załatwiam się w kiblu bezwodnym tuż obok namiotów.

Plan mamy taki by ok. 1000 przeprawić się na pobliską wyspę Camping los Pinguino właśnie by pooglądać pingwiny. Jednak o ile do pogody w górach szczęście mam, to do pingwinów zupełnie nie. Policja w dniu dzisiejszym zabroniła przepraw na wyspę ze względu na niebezpieczny stan oceanu. Fale małe nie są ale żeby tam od razu niebezpieczny! Tymniemniej przeprawić się nie możemy. Zostaje spacer po plaży. Jest piękna, mało na niej ludzi. Zamiast nich łażą sobie po niej pelikany. A po kilometrowej piaszczystej plaży zaczynają się skały nadmorskie z zalewanymi przez wodę i spiętrzającymi fale wąwozami i przeciskami. Lata sporo morskich ptaków, a ich koszące loty naprawdę robią wrażenie. Cudo!

Odpoczywamy i przy okazji smaży nas słońce. Przez cały czas na Atacamie wiedzieliśmy jak się przed nim chronić, a tu zapomnieliśmy. Kogoś bolą plecy, kogoś ramiona, a mnie pieką łydki. Niesamowite jak można się zapomnieć.

Zasiadamy do obiadu. Jedni zamawiają tradycyjnie ryby inni, ryzykanci biorą lokalny delikates - loco. Ci pierwsi wygrywają, loko smakuje jak polska mielonka z puszki.

Gadamy sobie, i nagle wychodzi, że moglibyśmy założyć "Radio Zadyszka" nie w sensie, że za 10 złotych, lecz od zadyszki.

Po południu ruszamy do Copiapo. Droga wiedzie tuż przy morzu. Proszę Juana-Carlosa by zatrzymał się na chwilę przy przydrożnej kapliczce, bo chcę ją uwiecznić na zdjęciu. Mijamy kilka kolejnych, nasz kierowca się zapomniał, gdy go poprosiłem jeszcze raz, postanowił mi zrekompensować swoją chwilową amnezję i od tej pory stawał przy każdej. Zmuszając mnie tym samym do wygramolenia się z samochodu i cykania zdjęć. Animita - bo tak nazywaja się te kapliczki to [Za wikipedia esp]: En Chile, el término animita es utilizado para referirse a un lugar de veneración religiosa o mitológica, generalmente desarrollado como una capilla, ermita, santuario o templete, que recuerda un hecho trágico en espacios públicos. Czyli między innymi do upamiętnienia tragicznego zdarzenia w miejscu publicznym. Niektóre to autentyczne dzieła sztuki. Przy już ostatnim Juan-Carlos czyta "Tu mama z dwójką dzieci wpadła na drzewo..."

Nasi przewodnicy pokazują nam unikalny w skali światowej granit granito orbicular co mozna przetłumaczyć jako granit kulisty lub sferyczny, występuje ponoć tylko w 10 miejscach na świecie. Następną atrakcję jest, ponoć najpiękniejsza w Chile, plaża - Bahía Inglesa. Juan-Carlos jest nią oczarowany, jednak dla nas jest ona podobna do typowych nadmorskich kurortów i nie wzbudza naszego zachwytu. "Tak jak w Sopocie" - kwitujemy i zapominamy.

W Copiapo mieszkamy w najlepszym hotelu. Myjemy się, pierzemy - jednym słowem doprowadzamy do stanu cywilizowanego. Po czym wieczorem druga oficjalna kolacja pożegnalna. Zaczynamy ją od rozbicia flakonika z oliwą podczas przestawiania stołów. Potem przemówienia, toasty, ciepłe słowa i coś mile połechtało moją próżność: nasi przewodnicy jednogłośnie stwierdzili, że jeśli nawet nie wiem co to jest Machismo to według nich bezapelacyjnie jestem Macho i oni o tym mogą zawsze i wszędzie zaświadczyć:) No cóż, w Krajach Ameryki Środkowej to dowód uznania.

 

Copiapo

Hotel pozwala nam pobyć w pokojach o dwie godziny dłużej niż jest to w regulaminie, ale i tak od 1400 musimy je już opuścić. Ponieważ wyjeżdżamy dopiero o 2100 bagaże zostawiamy w depozycie hotelowym, a sami włóczymy się po mieście, potem zalegamy w knajpie przy obiedzie.

Nasi przewodnicy już mają kolejnych klientów tym razem to 10 żołnierzy Brytyjskich - tak sobie przyjechali potrenować. Żegnamy się serdecznie i wsiadamy do autobusu-sleepingu. Rano będziemy co do minuty w Santiago.

 

Santiago

Agentka na nas czeka, wieziemy bagaże do przechowalni na lotnisku i wracamy do Santiago, by znów się powłóczyć i na koniec wylądować w knajpie na obiedzie. Najpierw wałęsamy się po Santiagowskim odpowiedniu Warszawskiego Nowego Świata. Gdzie zwiedzamy ponoć robiącą największy business restaurację "Racicales" - wyśmiewającą się ze wszelkiej maści polityków.

Potem idziemy na drugie najważniejsze wzgórze Santiago - Cerro Santa Lucía, jak nazywaję je Hiszpanie, lub Huelén jak nazywali je Indianie w okresie , gdy to oni byli władcami tego terenu.

Z pamiątkami w Chile jest kłopot, nie mogłem na przykład znaleźć koszulki z napisem Atacama. Poprosiliśmy naszą przwodniczkę by zaprowadziła nas gdzieś gdzie pamiątki można kupić, no i wyladowaliśmy na targu rękodzielniczym.

Tuż przed wylotem wylądowaliśmy w restauracji.

O 1700 wylatujemy bezpośrednio do Paryża, lot trwa 13 godzin... I to już koniec przygody i wydawania pieniędzy i zarazem powrót do nudnej cywilizacji i problemów z zarabianiem:) Do widzenia Chile, było tu nam na prawdę dobrze.

 

Tydzień po

  • Czułem się dziwnie, jakby lekko pijany. Pewno było to spowodowane nadmiarem czerwonych krwinek we krwi, co powodowało, że do organizmu docierało zbyt dużo tlenu.
  • Przed wyjazdem robiłem na maszynie 15% podbieg z prędkością 7.8 km/godz na dystansie 300 metrów i to mnie prawie skrajnie męczyło. Dwa dni po powrocie przebiegłem to bez żadnego problemu.
  • Dwa dni później ten sam przewodnik realizował ten sam plan co z nami z 10 osobową grupą żołnierzy brytyjskich. Nie weszli na Ojosa.

 

Wysokość

  1. Im wyżej tym mniej gwałtowne ruchy trzeba wykonywać. Trzeba się ruszać jak "mucha w smole".
  2. Do wysokości 6500 m n.p.m. nogę do przodu stawiałem na długość stopy - pięta dotykała czubków palców drugiej stopy. Powyżej skróciłem dystans o połowę.
  3. W aklimatyzacji pomaga diuramid. Stosowaliśmy pól tabletki rano i pół wieczorem. Trzeba bardzo dużo pić, bo diuramid odwadnia. Trzeba też suplementować potas bo diuramid go wypłukuje.
  4. Dobre są wszelakie patenty (np. "sik-butelka") pozwalające się wysikać w namiocie. Przy nadmiernym spożyciu płynów, w nocy wydalamy nawet 1.5 litra w 3-4 załatwieniach. Wychodzenie na mróz w tym celu stanowi wątpliwą przyjemność.
  5. Podczas snu problemem są zawalone zatoki. Pomaga ibuprom zatoki, nawilżanie wodą morską w spayu do nosa (do kupienia w każdej aptece) oraz smarowanie nosa wewnątrz - dermosanem. Ostre dmuchanie nosa nie jest wskazane, bowiem w wielu przypadkach kończy się kapaniem krwi z nosa.

 

Bezpieczeństwo

  1. Kieszonkowcy na głównych ulicach (Isis)
  2. Kradzieże tożsamości kart kredytowych (Isis)
  3. Kradzieże bagażu na dworcach autobusowych - złodziej wyrywa z rąk i ucieka (Juan Carlos)
  4. Zasieki z drutu kolczastego i ostro zakończone ogrodzenia są widoczne. Mniej tego jest niż w Peru, ale są.
Natomiast nie byłem świadkiem żadnych podejrzanych zajść. Dla przypomnienia w zeszłym roku podczas 7 dniowego pobytu w Norwegii widziałem interwencję policji w autobusie i mordobicie pod marketem.

Dwa miesiące po wyprawie dowiedziałem się przez fejsbók, że jednemu z zaprzyjaźnionych chilijskich przewodników buchnięto w Santiago terenową toyotę.

 

Pamiątki

Z kupnem pamiątek w Chile jest bardzo krucho. W Copiapo, głównej bazie wypadowej na Atacamę nie można kupić ani koszulki, ani czapki z napisem Atacama. Znaleźliśmy dwa-trzy miejsca z czapkami z napisem Chile lub Condor Chile, ale ich wybór był niewielki, było ich na straganie może z 10 sztuk. Natomiast czapek amerykańskich z napisami Chicago itp. zatrzęsienie. Zresztą koszulek z napisem Chile też nie było.

Na centralnym placu w Copiapo można natomiast kupić przyozdobione kamienie z Atacamy.

W Santiago podobnie, przewodniczka pokazała nam niewilki bazarek tzw. rękodzielniczy. Koszulki z napisem Chile były, spory wybór czapek, popularnych tu, i fajnie zadrukowanych, fartuchów kuchennych oraz różnych innych drobiazgów. Ale generalnie szału nie było! Ogólnie rzecz ujmując: Chile to kraj mocno ubogi w pamiątki.