Fizyka Życia

Fizyka Życia - Wycieczka do Australii

Rok 2011

Wylot z Warszawy

Wylatujemy z Warszawy o 1510. Przez Londyn i Hong Kong mamy dotrzeć do Sydney. Na Heathrow czekamy 5 godzin – obsługa baru mówi "Możecie mówić do nas po polsku…". Potem lecimy 11.5 godziny, chwila przerwy na tankowanie w Hong Kongu i ponownie w niewygodnych fotelach kolejne 8.5. Chińczycy, zarówno obsługa samolotu, jak i sprzedawcy w lotniskowych butikach, mili i uprzejmi, ba nawet powiedziałbym, że nadmili i naduprzejmi.

O 725 rano lokalnego czasu lądujemy w Sydney. Tłumy ludzi do wyjścia, a celnicy jak to celnicy. Naszą uwagę zwraca długa fototapeta z kangurem wykonującym 17 metrowy skok: tu oto proszę kangur się odbija, a tu ląduje. Siedemnaście metrów, a my musimy się sporo naiść.

Tomek (jak wkrótce się okaże posiadający przydomek "niezawodny") zgarnia nas z lotniska i w drodze do domu już pokazuje miasto. Plan na dziś jest taki: połazić nieco po Sydney i nie zasnąć. Zaczynamy od ścieżki nad morskim wybrzeżem i tu po raz pierwszy mamy styczność z bogatą australijską fauną: na kamolach pomiędzy drzewami śpią sobie water dragony – ponad półmetrowej długości jaszczurki.
Potem zwiedzamy Operę, wybrzeże przy centrum, promy i plażę Manly. Opera – nie napiszę zresztą tu niczego odkrywczego – to bardzo ciekawy architektonicznie budynek, jedyny taki na świecie. Ścian to to nie ma, tylko same dachy i wejścia. Dach wyłożony jest kafelkami, a fugi są na tyle głębokie, że można się po nim wspinać. W razie czego do asekuracji nadaje się piorunochron. Oczywiście wspinanie jest zabronione i karalne. [W roku 2011 można było znaleźć w necie fotki z takich wspianaczek, w 2020 już ich w ogóle nie było - przyp. JK]

Przy przystanku promów spotykamy naszych pierwszych Aborygenów, grają na długiej rurze – Didgeridoo. Kilka osób, przystając na chwilę, przelotnie skupia na nich uwagę, jednak tłum koncentruje się nieco dalej, przy Angolu, który bez końca gada i gada, a na koniec ma ponoć wleźć na drabinę i połknąć nóż.

Walczymy ze snem, usypiając co chwila. Złapałem się nawet na tym, że zapytałem o coś Tomka i… przespałem jego odpowiedź.

Pierwszą informacją o Australii jaką usłyszeliśmy zaraz po wylądowaniu było to, że australijskie linie lotnicze Quantas (LOT przy nich to mała myszka, choć w Australii żyje zaledwie około 20 mln ludzi) ogłosiły strajk generalny. Ponoć dlatego, że managerowie poprzyznawali sobie milionowe premie, a pracownikom w dobie kryzysu obcięli pensje. Tak jakby znany skądś problem…

Następne były wiadomości o ochronie przed słońcem. Ponoć nad Australią jest dziura ozonowa i promienie słoneczne są o wiele bardziej niebezpieczne niż np. w Europie. Każde dziecko tu wie, że zawsze trzeba się smarować kremem przeciwsłonecznym i nosić okrycie głowy.

 

…stwierdzamy, że dla nas to kraj drogi…

Odsypiamy nieprzespane. Rano lecimy do sklepów po zakupy i… stwierdzamy, że jak na naszą polską kieszeń Australia to kraj drogi. Ceny w lokalnych sklepikach w dolarach takie same jak w Polsce w złotówkach, a kurs wymiany jak 3 do 1.

Tomek wziął wolne i robimy wyprawę do ZOO – Taronga ZOO. Zoo świetnie zorganizowane – nasz gospodarz wykupił bilet roczny i często przyjeżdża tu na spacer z córeczkami. O pewnych godzinach odbywają się specjalne pokazy: ptaków, fok i pająków. Sam Tomek jest doczepiony do internetu: pogoda, godziny odjazdu autobusów z danego przystanku, ceny biletów – wszystkie takie informacje błyskawicznie sprawdza w swoim ipodzie.

Po raz pierwszy widzimy wycieczkę szkolną – wszyscy, ze względu na słońce, w kapeluszach.

Oglądamy oczywiście największe dla nas atrakcje, jakimi są kangury i (niemisie) koala. Wszyscy tu podkreślają, że koala to nie miś! Za dodatkową opłatą można sobie wejść do boksu miśków… tfu, koali i się do nich poprzytulać. Koalki głównie śpią, dlatego też nadzorca delikatnie budzi je kijaszkiem żeby turyści mieli więcej "fun". Liście eukaliptusa, którymi odżywiają się koale są toksyczne – dlatego miś… koale mają wysoce rozbudowany system trawienny. Rozbudowany i dlatego energochłonny, a skutkuje to tym, że trawienie zmusza je do snu.

Po zoo chodzimy z wielkim zainteresowaniem aż do zamknięcia. Gdyby nie to chodzilibyśmy pewno jeszcze dłużej. Na koniec zatrzymujemy się przy szympansach, ponoć naszych najbliższych genetycznie kuzynach. Jedna z małp je kupę, świeżo zrobioną przez inną. Twarze wszystkich oglądających wykrzywione są w grymasie obrzydzenia – widać, że dla nas jest to naturalny odruch.

 

Sydney

Usamodzielniamy się. Tomek idzie do pracy, a my na zwiedzanie centrum. W foyer jakiegoś hotelu zabieramy z kosza z ulotkami plan miasta i ruszamy do Aquarium i muzeum morskiego by zobaczyć i zwiedzić przeróżne okręty i statki, którymi chwalą się ulotki. Okazuje się jednak, że żaglowiec jest tylko jeden, a i tak zamknięty. Wejść można tylko do okrętu podwodnego i niszczyciela.

Dziś w Australii szaleństwo – jakaś konna gonitwa podniesiona do rangi święta narodowego. Ludziska wychodzą z pracy już o 1300, wszyscy muszą obstawić i wszyscy muszą obejrzeć. Tłumy w pubach i restauracjach, telewizory i telebimy, co krok autobus do zawierania zakładów. No cóż jak wpadniesz między wrony to kracz jak i one – też gramy, kupujemy trzy losy po dolarze. Danusia i Misiek obstawiają numer, a ja pozostawiam wybór maszynie.

Korzystamy z tego całego zamieszania i Tomek pokazuje nam biura firmy, w której pracuje – Salesforce. Biedna skekretarka nie dostała pozwolenia na wyjście z biura i gonitwę będzie musiała obejrzeć sama, na ekranie swojego telewizora, a nie, jak większość, w okolicznym pubie. Ludzi w biurze jakieś 5%, głównie technicy, bo sales'i i tak nie mieliby do kogo dzwonić. Z okien piękne widoki na zatokę. Sprzedawcy są na małej podstawie i dużym procencie, natomiast wdrożeniowcy na odwrót. Jak komuś coś nie pasuje może się zamienić.

Żegnając się ze smutną sekretarką idziemy do pubu oglądać gonitwę. Tłum niemiłosierny. Konie ruszają, cwał jak się patrzy, w końcu metę przecinają dwa konie, łeb w łeb,… a po trzech minutach wyjaśniło się, że jeden łeb był o centymetr przed łbem drugim. Ten pierwszy łeb należał do konia numer… mojego konia numer trzy! A więc wygrałem! Za dolara płacono 6. Ale o ile założyć się – pieniądze dać – można było wszędzie, to odebrać wygranej się nie udało aż do wyjazdu.

Dzień kończymy spacerem po ogrodzie botanicznym, kolacją u Tomka i przygotowaniami do jutrzejszego wyjazdu do Blue Mountains. I tu poznajemy talenty naszego gospodarza. Szczegółowy plan działania, co zobaczyć, gdzie spać, kiedy jeść itp., jest dokładnie przez niego opracowany i wytłumaczony. Cały czas Tomek podkreśla: zawsze musicie mieć ze sobą co najmniej litrową butelkę wody i ciągle z niej popijać.

 

Z Sydney do Blackheath (112 km)

Tomek pożycza nam swoje wypasione, lewostronne volvo i ruszamy do Blue Mountains. O trudnościach terenu świadczy fakt, że pierwszego przedarcia się przez łańcuch tych gór dokonano w 1811 roku, a więc 23 lata od momentu gdy na terenie obecnego Sydney pojawili się pierwsi angielscy kolonizatorzy. Pierwsza grupa zesłańców i oczywiście ich nadzorców wylądowała tam w roku 1788.

Punktem do którego musimy dotrzeć jest miasteczko o "perkusyjnej" nazwie Katoomba. Przekąszamy w lokalnym pubie i idziemy zwiedzać "Trzy siostry" – lokalne dziwo skalne. Żeby zobaczyć te charakterystyczne, ale w gruncie rzeczy mało ciekawe, turnice trzeba zejść z parkingu. Odnoszę wrażenie, i jak się potem okaże słuszne, że Blue Mountains to "góry w dół" – czyli żeby coś zobaczyć to najpierw trzeba zejść, a jak się chce wrócić to podejść.

Parking dość drogi, ale doskonale zorganizowany: sklepiki z pamiątkami i sprzętem turystycznym, knajpki i Aborygen… bardziej naturalny i o wiele grubszy niż jego kolega z Sydney. Też gra na tej swojej dudo-trąbie, a turyści płacą mu za możliwość zrobienia sobie z nim zdjęcia. Szybko schodzimy i szybko podchodzimy. Ścieżka turystyczna w postaci schodów z poręczami jest super bezpieczna. To co zwróciło moją szczególną uwagę to drzewa paprociowe – takie jak z epoki dinozaurów. Trzy siostry zaliczone, w Katoombie jest duży market, w którym jak się dobrze poszuka można znaleźć produkty w sensownej (czytaj znośnej dla Polaka) cenie. Prowiantujemy się i udajemy w kierunku Grand Canyon'u, zaliczając jeszcze po drodze krótki spacer, by zobaczyć Narrow Neck – wielkie piaskowcowe ścianisko.

Lewostronny GPS i doskonałe opisy Tomka sprawiają, że do podnóża kanionu… ups, raczej nadgłowia, docieramy bez problemu. Nadgłowia, bowiem znów schodzimy. W samym kanionie spotykamy może 3-4 turystów. Jest stosunkowo późno i dlatego korzystamy z samotności. W Australii nie ma oznakowań szlaków takich jak u nas, tym nie mniej ścieżka ewidentna, a na każdym skrzyżowaniu i rozstaju dokładne tablice informacyjne – nie można się zgubić. A ja cały czas jestem zafascynowany wielkimi drzewami paprociowymi.

Wyjście z Grand Canyonu kończy punkt widokowy Evans Lookout (Po słowacku Evansova vyhlidka).

Wszystko bezpiecznie ogrodzone nierdzewnymi barierkami.

Wielka przestrzeń tego widoku podkreślona jest dodatkowo tym, że właśnie wyszliśmy z dość wąskiego i gęsto zarośniętego wąwozu. Z lookoutu do miejsca gdzie zaparkowaliśmy jest jeszcze kilometr po "płaskim". Wzdłuż ścieżki przeróżne tablice informacyjne. Z jednej dowiaduję się, że niektóre rośliny buszu wyewoluowały tak, że bez pożarów by nie przeżyły – skorupa ich nasion musi bowiem ulec nadpaleniu, by później kiełkujące nasienie mogło ją przebić. Ogień nie niszczy jej całkowicie, lecz tylko uszkadza, ale bez tego uszkodzenia z nasiona nie powstała by nowa roślina. Ot cuda i dziwy. Cuda i dziwy cyklicznej wielopokoleniowej adaptacji zwanej ewolucją biologiczną.

Śpimy w najtańszym hotelu w regionie "Ivanhoe" w miejscowości Blackheath. Płacimy 33 AUS$ od osoby I znów przychodzi na myśl, że tu ceny są takie w dolcach jak u nas w złotówkach. Zauważam dziwne kable prowadzące pod łóżko, ale jak na razie nie zwracam na nie większej uwagi.

 

Jenolan Caves

Z Blackheath przez Jenolan Caves i Wentworth Falls do Sydney (ok 250 km)

Wstajemy rano, terminarz mocno napięty – przed 1000 musimy dojechać do Jenolan Caves. Jaskinie te, jak zresztą każde jaskinie, to cudo natury – i według Tomka muszą być w programie zwiedzania Blue Mountainsów. Dojeżdżamy na czas, jednak fakt, że kasy, wejścia i parking są porozrzucane na dość sporych odległościach oraz to, że są niewidoczne powoduje, że nie wyrabiamy się z wejściem do planowanej jaskini. Po nerwowym i śpiesznym poranku zmuszeni jesteśmy do przymusowej dwugodzinnej przerwy.

Jaskiń jest kilka, a jedną z nich można zwiedzać samodzielnie ze słuchawką-magnetofonem. Kupiliśmy bilety do jaskini docelowej na 1200, pobraliśmy słuchawki i poszliśmy zwiedzać "selfguided" jaskinię. Automatyczne bramki, czytniki kodów paskowych, ścieżka przypomina poruszanie się po statku: wszędzie metalowe poręcze, a pod nogami schodki lub poziome kratownice. Bezpieczeństwo nade wszystko. Co kilkadziesiąt metrów jest więcej miejsca i kulasta lampa z kolejnym numerkiem – trzeba stanąć, nacisnąć ten numerek na słuchawce i posłuchać, przynajmniej jak dla mnie, bardzo ciekawego komentarza. Na koniec słuchawka mówi "press" coś tam, jak chcesz słuchać "more". Ze słuchawki dowiedziałem się, że stalaktyty tworzą się gdy woda spływa wolno, a stalagmity gdy szybciej – całkiem logiczne. A zatem to czy powstaje taka, a nie inna forma skalna zależy od wydajności przepływu wody i stężenia rozpuszczonej w niej skały wapiennej.

Muszę przyznać, że ta jaskinia podobała mi się najbardziej ze wszystkich, które do tej pory zwiedzałem. Po pierwsze dlatego, że była ogromna z wieloma otworami na świat oraz ze względu na słuchawkowy komentarz – podający w sposób wyczerpujący dużo ciekawych i nowych dla mnie informacji, które zawsze można było cofnąć i posłuchać raz jeszcze.

(Dostępnych języków było około 10, bez polskiego). Gdy opuszczaliśmy rejon jaskiń zobaczyliśmy na szosie echidnę – kolczaste zwierzątko przypominające naszego jeża. Ciekawostką jest to, że zwierzak ten ma palce w tylnych łapach skierowane do tyłu.

Po tym jak okazało się, że para porannego rwetesu poszła w przysłowiowy gwizdek nie chciało nam się już spieszyć. Na domiar złego popsuła się pogoda: niebo zaciągnęło się chmurami i zaczęła padać mżawka. W planie mieliśmy jeszcze zwiedzanie, odległych o jakieś 50 km. Wentworth Falls. Ale szczerze powiedziawszy byliśmy już na tyle pełni wrażeń, że nie mieliśmy zbytniej ochoty na zwiedzanie wodospadów w oparach mżawki – w gruncie rzeczy przyjechaliśmy do Australii po słońce i ciepło, a nie 12oC i dżdż (archaiczna forma słowa deszcz).

Na szczęście zwyciężyło jednak poczucie obowiązku. Na zagubionym parkingu jakiś jeden samochód, nawet nie wiadomo jaki, bo mgła i wszędzie włażący mist nie pozwalają ani na skierowanie ani na skupienie uwagi. Ubieramy się w goretexy i ruszamy jak zwykle… w dół.
Obiecujemy sobie, że tylko trochę zejdziemy i zaraz wracamy. Mgła i gęste zarośla powodują, że mało co widać, jednak na lookoucie widok się przeciera – widać wodospad i ścianę naprzeciwko. Wykuta w niej bardzo stroma ścieżka robi wrażenie. Jest tak piękna, że postanawiamy zejść nią aż do stóp do wodospadu.

Siąpi deszcz, pędzimy na złamanie karku i po drodze z tablicy informacyjnej dowiadujemy się, że ścieżkę "pro publico bono" wykuł zafascynowany tym miejscem Irlandczyk - krajan naszej Rosine.

Widoki przepiękne, pomimo deszczu i mgły jesteśmy szczęśliwi, nawet Miśkowi się podoba. Kolejna porcja niesamowitych wrażeń, która o mały włos a, by umknęła…

Wracamy do Tomka, dziewczynki jeszcze nie spią, jemy obiad i dowiadujemy się, że dziś Roisin'e pracowała 13 godzin - ledwo stoi na nogach. Jest rehabilitantką. Przez internetową porównywarkę cen Tomek rezerwuje nam samochód klasy ford mondeo. Jutro rano mamy go odebrać.

 

Z Sydney do Jindabyne (462 km)

Z samego rana jedziemy wypożyczyć samochód. Oczywiście z Tomkiem – naszym aniołem stróżem. Po paru chwilach natrafiamy na wcale nie ewidentną siedzibę firmy. I tam ku naszemu zdziwieniu zamiast forda wypożyczamy w tej samej cenie terenowego nissana x-tray. Samochód duży i do domu ma nim wracać Danusia, bo ja będę odwoził samochód Tomka. Oczywiście boimy się: raz ponieważ nowy samochód, dwa – ruch lewostronny, trzy nieznane miasto i brak nawigacji. Postanawiamy, że będę jechał wolno samochodem Tomka jako pierwszy, a Danusia ma się mnie trzymać. Udało się choć było parę niepewnych sytuacji.

Pakujemy się, kupujemy z przygodami kartę prepaidową do mojego telefonu. Przygody polegały na tym, że początkowo nie działała, a potem zaskoczyła po kilku telefonach do Tomka i finalnej interwencji speca ze sklepu. Dzisiejsze zadanie polega na dostaniu się przez stolicę Australii Canberrę do Jindabine – punktu wypadowego na Mt. Kościuszko. O pardon Mt. Koziusko – bo tak tubylcy wymawiają nazwę tej góry. Bodajże w roku 1943 polskie poselstwo musiało się zgodzić na tę innowację, bo Kościuszko jest nie do wymówienia ani dla Anglosasów ani dla całej reszty świata.

Przejeżdżamy przez, i tu brakuje odpowiedniego przymiotnika, przestrzennie rozrzuconą Canberrę, poznając jej prześwity z okien samochodu. Zatrzymaliśmy się na chwilkę w ogrodzie botanicznym, ale zamykano go o 1600 dlatego na zwiedzanie mieliśmy zaledwie 15 minut. Miasto wielkich przestrzeni, niskiej zabudowy, rzeczywiście oryginalne, ale wcale nie budzi naszego zachwytu. Po dwóch bardzo krótkich postojach ruszamy dalej.

I dopiero teraz zaczynamy odczuwać przestrzenie Australii - jej długie drogi i rzadkie miasteczka. Po raz pierwszy na przydrożnym parkingu nie ma wody. Przewodniki mówią żeby po zmroku nie jeździć, bo łatwo o tragiczne w skutkach zderzenie z dzikimi zwierzętami. Potwierdzają to również coraz częstsze tablice przydrożne z numerami telefonów, na które trzeba dzwonić gdyby zraniło się jakieś zwierzę.

Gdy dojeżdżamy do Jindabyne od 30 minut panuje już mrok. W recepcji, żywej duszy – oni tu pracują do 1800. No to jak mamy się zakwaterować? Przez przypadek właściciel campingu po coś wrócił i się udało. Za 100 dolarów wynajęliśmy super domek campingowy z dwoma sypialniami, w pełni wyposażoną kuchnią, wielką łazienką z jacuzzi i salonem. Żyć nie umierać! Kładziemy się dość szybko spać, bo jutro czeka nas wejście na najwyższy szczyt Australii – trzeba rano wstać.

Aha jeszcze w Katoomba kupiłem wielki karton piwa na drogę, jakież było moje zdziwienie gdy po wypiciu trzeciej butelki (0.33cl) nieczego nie czułem w głowie. Po głębszym wczytaniu się w mikroskopijne napisy na etykiecie dowiedziałem się, że jest to piwo o zawartości 1.2% alkoholu. Do diabła, jak coś takiego można nazwać piwem?!

 

Jindabyne - australijskie Zakopane

Wstajemy bardzo wcześnie, plecaki spakowane, żywność przyszykowana, po pięciu minutach już jedziemy. Dzień bezchmurny, słońce wszystko oświetla. Wjazd do Parku Narodowego – Kosciuszko National Park za opłatą. Po woli podjeżdżamy coraz wyżej, przy czym wraz z wysokością nie następuje zmiana gatunków drzew z liściastych na iglaste, lecz nieco zmieniają się eukaliptusy. W pewnym momencie – wolne żarty – pojawia się infrastruktura z zimowego Tyrolu: Wyciągi narciarskie, wypożyczalnie nart, hotele o nazwie "BergHaus" przypominające alpejskie pensjonaty. To wszystko OK, tylko gdzie ten śnieg? Jest przez kilka miesięcy, ale teraz już go nie ma, teraz jest gorąco, a za chwilę będzie upał.

Dojeżdżamy do przełęczy. Pomimo wczesnej pory aut sporo, ale są jeszcze miejsca do parkowania w rozsądnej lokalizacji. Wysiadamy i rozpoczynamy wspinaczkę drogą w dół. Drogą jak na góry absolutnie nietypową, wyłożoną bowiem kostką brukową – It is all for your security. Listopad, czyli początek wiosny, topnieją śniegi, sporo wody w potoku, przez który musimy się przeprawić zdejmując buty, by zaraz potem zacząć podchodzić po śniegu. Pewnym problemem jest wejście na taka łachę i zejście z niej, niektóre krawędzie są bowiem wysokie i pionowe. Idziemy praktycznie sami, większość ludzi zdobywa szczyt krótszą drogą – szosą żwirową o stałym nieznacznym nachyleniu. Góry brzydkie, gołe – bez większej roślinności, jednym słowem nieciekawe. Niby połogie i bezpieczne (bruk), ale w pewnym momencie bruk ginie pod śniegiem i musimy lawirować na dość stromej łasze śniegu.

Sam szczyt ma kształt kopca, na który wchodzi się spiralną drogą – obchodzi się nią górę prawie dookoła. Na szczycie sporo turystów – międzynarodowe towarzystwo. I każdy czyta, że to Polak, że Strzelecki, że nadał górze nazwę-nazwisko jednego z największych freedom fighterów, też Polaka, Kościuszki. Duma rozpiera, niezły nam tu PR ten Paweł Edmund Strzelecki odstawił. A na dodatek jego nazwiskiem nazwano w Australii pasmo górskie, 2 szczyty, jezioro, rzekę i miasteczko.

Widok z góry dookoła, najwyższy to bowiem szczyt w Australii – 2228 m n.p.m.

Zejście nudne, jak flaki z olejem, monotonnie lekko w dół żwirową szosą, wokół nic ciekawego. Dochodzimy do samochodu, a tam zjazd motocyklistów. Wracamy do naszego kempingowego pałacu na obiad, a potem wyruszamy na zwiedzanie Jindabine. Kilka sklepów i wielki pomnik faceta z wyciągniętą w kierunku Mt. Kosciuszko ręką. Gdy podeszliśmy okazało się, że to pomnik Strzeleckiego. Wstyd, że się nie domyśliłem. Jest również tablica informująca o wielkości naszego rodaka - kolejny, któremu nie dane było sprawdzić się w ojczyźnie.

Odpoczywamy w naszym super domku kempingowym i przy okazji odkrywamy tajemnicę kabli prowadzących pod łóżko. Służą do podgrzewania materaca, co okazuje się tu być standardowym wyposażeniem.

 

Z Jindabyne przez Melbourne do Ballarat (671 km)

Kilka lat temu poznaliśmy Koreankę Jungmin (czyt. Dżangmin), gdy robiłem wstępną rezerwację okazało się, że mamy lecieć przez Seoul, a w drodze powrotnej nawet dopada nas tam nocleg. Pomyślałem, że można by zostać nie 12 godzin lecz 36 i spotkać się z nią i może coś zwiedzić. Wysłaliśmy maila, na którego przez długi okres nie otrzymywaliśmy odpowiedzi. Bilet w końcu kupiliśmy przez Hong Kong. Tuż przed wylotem doszła odpowiedź: że bardzo chętnie by się z nami spotkała, ale nie mieszka w Korei, bo wraz z mężem wyemigrowali do… Melbourne.

Odpowiedź była dość symptomatyczna, w mailu pisaliśmy bowiem, że będziemy przelotem, bo lecimy do Australii. Odpowiedzieliśmy, że właśnie wylatujemy i planujemy być w Melbourne – to możemy się zobaczyć i porozmawiać. Jungmin w żadnym z maili nie dawała danych teleadresowych do siebie, choć my podawaliśmy jej nasze numery telefonów. Mieliśmy tylko maila, ale pod adresem mailowym fizycznie spotkać się nie można.

W końcu gdy wchodziliśmy na Kościuszkę przyszedł od niej SMS. No i zaczęła się wymiana SMS'ów mająca na celu ustalenie miejsca i czasu spotkania. Przynajmniej taki był nasz zamiar. Informacje od nich bowiem były dość nieprecyzyjne. Poprosiłem by podali jakiś adres w Melbourne, gdzie będziemy mogli się spotkać, a my ich będziemy informować na bieżąco za ile czasu tam dojedziemy. Ich odpowiedzi nie wskazywały na współpracę, choć wcale nie sugerowały, że nie chcą się spotkać. Gdzieś w okolicach południa powiedziałem Danusi, żeby dać spokój, bo na podstawie informacji od nich nie ma szans na spotkanie, a dalsze sms'owanie nie ma już sensu – nic bowiem ani więcej ani lepiej już nie da się im wytłumaczyć.

Aż tu bach i jest SMS z adresem – widać zajarzyli. Spotkaliśmy się na parkingu. Chcieli zaprosić nas do koreańskiej restauracji ale była zamknięta. Pojechaliśmy zatem nad morze do jakiejś typowej taniej australijskiej knajpki "Fish & chips". Całe spotkanie przebiegało w miłej atmosferze, a ich trzyletni prześliczny synek nieźle rozrabiał. Nazwali go Brian, a ja zażartowałem, że szkoda, że nie Bruce, bo na nazwisko mają Lee. Mieszkają w Australii od 3 lat. Mąż Jungmin – Taechwa - mówi po angielsku dość (by nie powiedzieć dramatycznie) słabo, ale szykuje się do egzaminów, ponieważ chce zostać tłumaczem "z i na" angielski. Przyznam, że mnie to mocno zaskoczyło, bo mówił rzeczywiście kiepsko.

Wyemigrowali, ponieważ w Australii jest lepiej, i choć klepią biedę to są bardzo zadowoleni. Nawet odległość od rodziny im nie przeszkadza. Dziwne bo sądziłem, że w Południowej Korei da się żyć. Tak pomyślałem sobie, że kultura Anglosaska jest jak magnes, który przyciąga wszelkie inne nacje. Główny strumień emigracji idzie właśnie w kierunku krajów anglojęzycznych. Ludzie tam emigrują i przyjmują wzorce kulturowe, równocześnie psując je.

Do Ballarat dojeżdżamy tuż przed zmrokiem. Warunki w schronisku młodzieżowym położonym tuż przy słynnym muzeum złota są, jak za 86 AU$, dobre ale w porównaniu do luksusowego bungalowu z Jindabine za 105 AU$ o wiele gorsze.

 

Z Ballarat przez Torquay do Princetown (276 km)

Muzeum otwierają o 1000 nie musimy zatem wstawać bardzo wcześnie. Planujemy obskoczyć je w dwie, góra trzy godziny i dalej w drogę, by dłużej rozkoszować się widokami Great Ocean Road. Jednak słynne muzeum złota niweczy ten plan. The Sovereign Hill Gold Museum jest na tyle atrakcyjne, że spędzamy w nim o wiele więcej czasu.

Składa się ono z dwóch części: teoretyczno-sklepowej oraz… żywej.

W pierwszej kupuje się oczywiście bilety, poznaje charakterystykę złota jako pierwiastka i metalu, historię i stronę techniczną wydobycia, dokumenty, zdjęcia, makiety wielkich (jak arbuzy) samorodków, zdjęcia największych szczęściarzy. Można też kupić wyroby ze złota, takie jak pozłacane szklane kangury, dziobaki itp, oraz sztabki. Ale cena tych ostatnich jest o kilka procent wyższa niż w Warszawie!? Kupuję sobie australijski kapelusz – nie tak dodający fasonu jak teksaskie, lecz skutecznie chroniący przed słońcem.

A przed tym trzeba się chronić, bo idziemy zwiedzać live museum. Na ogromnym terenie odtworzono warunki w jakich żyli i pracowali poszukiwacze złota i inni, którzy na nich żerowali lub im pomagali. Są studnie, prymitywne sztolnie i kopalnie z w pełni oszalowanymi chodnikami, namioty poszukiwaczy, sklepy, hotele, małe i duże zakłady przemysłowe i oczywiście knajpy, speluny i bank. Ale najważniejszą atrakcją są ludzie. Poprzebierani w ciuchy z epoki przechadzają się, pracują i rozmawiają ze zwiedzającymi. Pola złotonośne i miasteczko… żyją.

Planowane przez nas 2-3 godziny to zdecydowanie za mało. Już pierwszy pobyt w części teoretycznej trwał godzinę, a i tak jeszcze do niej wrócimy. Zaraz po wejściu do części żywej zobaczyliśmy jak kowal podkuwał konia, potem z 15 minut rozmawiałem z brodatym poszukiwaczem złota mieszkającym w namiocie, zajmującym się przy okazji ręczną produkcją ozdóbek z drutu, które można kupić w sklepiku obok. Ten żywy skansen oferuje wiele różnych atrakcji, można je oglądać, można też brać w nich udział, jak na przykład w przejażdżce dyliżansem lub płukaniu złotego piasku, który co prawda od dawna został w już całości wypłukany, tym nie mniej instruktor w podartym ubraniu i brudnym kapeluszu doskonale tłumaczy na czym płukanie złota polegało.

Dla mnie najciekawszą jest jednak opowieść młodego przewodnika o tym jak wyglądało wtedy życie i z jakimi problemami społecznymi mieli wówczas ludzie do czynienia. Oczywiście w pewnym uogólnieniu takimi jak zawsze – czystą Fizyką Życia. Żeby móc wydobywać, trzeba było od ludzi sprawujących władzę wykupić licencję, nie otrzymując w zasadzie nic w zamian. Część tych pieniędzy szła na opłacenie stróżów prawa, ci jednak głównie rekrutowali się z byłych przestępców i w zasadzie bardziej wykorzystywali władzę dla swych prywatnych celów niż pilnowania porządku. Z kolei ludzie pracy dzielili się na kopaczy i obsługującą ich resztę. Kopacze ciężko pracowali w bardzo trudnych warunkach, ale w kliku przypadkach ich zysk, choć rzadki, był niewyobrażalny. Z kolei sklepikarze, szewcy i producenci misek do płukania zadowalali się niewielkimi, lecz stałymi dochodami. Malejące zapasy złota na eksploatowanych terenach oraz ciągle rosnący apetyt przedstawicieli "państwa" wyrażany w podnoszeniu opłat licencyjnych doprowadziły w końcu do wybuchu tak zwanej Eureka Rebellion. Typowe przyczyny i typowe skutki. A rebelianci choć sami przypłacili życiem, to jednak przyczynili się do zmniejszenia ucisku "państwowych".

Po wyjściu z life museum (ja zostałbym tam jeszcze do końca dnia) wracamy do części kasowo-sprzedażowej by kupić upominki. W końcu wsiadamy do samochodu i udajemy się w kierunku Torquay – punktu, w którym rozpoczyna się Great Ocean Road. Jeszcze dziś musimy do niej dojechać i pokonać jej prawie połowę. Great Ocean Road stanowiąca wraz z położonymi przy niej parkami narodowymi (m.in. Dwunastu Apostołów) jest ogromną atrakcją turystyczną i równocześnie największym na świecie pomnikiem ofiar wojny. Została zbudowana po I wojnie światowej przez weteranów w hołdzie poległym kolegom. Budowa zajęła 16 lat.

Po przeciśnięciu się przez zakorkowane miasto Geelong docieramy w końcu do Torquay, parkujemy i lecimy na plażę się wykąpać. Ale już po zejściu drewnianymi schodami na plażę ochota na kąpiel odchodzi, jest za zimno i… nikt się nie kąpie. Te cholerne rekiny i meduzy, cholera wie czy gdzieś tu nie czyhają.

Jest już stosunkowo późno jedziemy zatem dalej. Pamiętając, że w Jindabine nieomal pocałowaliśmy klamkę próbujemy dodzwonić się na kemping, na którym, cały czas niezawodny Tomek, zarezerwował nam nocleg. Nagrywamy się na sekretarkę i prosimy o oddzwonienie, ale zero kontaktu. W końcu docieramy do celu – maleńkiej miejscowości Princetown. Ma chyba zarejestrowanych ze 100 mieszkańców, ale ponieważ leży nieopodal największej atrakcji turystycznej to są tu dwa bary i dwa kempingi. Udaje się - właścicielka kempingu podjeżdża i otwiera nam domek – cena jak zwykle, standard najniższy jak do tej pory, ale i tak jest oddzielna łazienka z prysznicem.

Zwiedzanie 12 Apostołów

Dziś jeden z nielicznych dni bez dłuższej jazdy. Śpimy do 800. Po śniadaniu zjeżdżamy nieco by przyjrzeć się pasącym się kangurom, po czym udajemy się do prywatnego zoo, prowadzonego przez … Austriaczkę zakochaną w Australii i ekologii. Karmimy kangury, osły, konie i emu, wraz z biletem otrzymuje się bowiem torebeczkę z karmą.

Największą atrakcją jest oczywiście zwiedzanie 12 apostołów – 11 turni skalnych wystrzelających wprost z fal oceanu. Jedenastu, jedna bowiem została już przez fale zamieniona na piasek, park jednak tradycyjnie dalej nazywa się Twelve Apostels.

Mam wrażenie, że przyjechaliśmy do fabryki, która produkuje… zwiedzanie. Parking świetnie zorganizowany dostęp do punktów widokowych wybetonowany, ogrodzony i bezkolizyjnie przechodzący pod szosą. Same punkty widokowe też wysoce ucywilizowane, za barierkami zaś niedostępna dzika przyroda. Z zamontowanych tablic informacyjnych dowiadujemy się szczegółowo o tym na czym polegają procesy geologiczne, które uformowały to ciekawe wybrzeże, poznajemy florę i faunę oraz historię tego bardzo niebezpiecznego dla żaglowców wybrzeża. Z najsłynniejszej (co za niestosowne użycie tego słowa) katastrofy ocalały dwie osoby: młody chłopak i uratowana przez niego jeszcze młodsza dziewczyna.

Zaliczamy wszystkie atrakcje, decydujemy się na lot helikopterem, po czym robimy sobie długą wycieczkę plażą. Turystyczna stonka rozlewa się na odległość około kilometra od wejścia, my idziemy o wiele dalej co pozwala na samotne obcowanie z naturą i obserwację hipnotyzujących przeźroczystym szmaragdem, kryształowo-czystych fal.

Kolację jemy w pustym baro-sklepie prowadzonym przez Bill'a – młodego chłopaka, który sam robi pizzę. Sprawiamy mu radość, już tym, że coś kupujemy, a gdy chwalimy jego pizzę jest w siódmym niebie. Sam baro-sklep senny i pusty – tak chyba wygląda typowe zadupie.

Po kolacji wracamy na wybrzeże, by zobaczyć wieczorny wymarsz pingwinów z morza na plażę. Niesamowitą zagadką natury jest to, że zawsze wychodzą w tym samym miejscu. Ciekawe jak pod wodą tak precyzyjnie znajdują drogę?

Tuż przed pójściem spać okazuje się, że Misiek zostawił w barze czapkę. Nawet nie jakoś specjalnie drogą, ale już się do niej przywiązał na tyle, że nie wyjedziemy z samego rana, lecz poczekamy do ósmej by ją odzyskać.

 

Z Princetown do Halls Gap (227 km)

Ruszamy tuż po tym, jak Bill otworzył swój baro-sklep. Czapka grzecznie leżała na stole. Po drodze oglądamy jeszcze resztki punktów widokowych Great Ocean Road. Mamy dostać się do Halls Gap, ale nasz tomtom się myli i lądujemy w celu tzn. w punkcie uznawanym przez nawigację za Halls Gap, który mieści się 67 km. od rzeczywistego Halls Gap.

W centrum informacyjnym dowiadujemy się jak dalej jechać – do Halls Gap prowadzi malownicza leśna droga. Po drodze jemy śniadanie nad brzegiem jeziora. Towarzyszy nam kilka czerwonych papug, początkowo nieśmiałych, a po chwili nachalnych. Ich walka o nasze kanapki prawie że uniemożliwia jedzenie.

W końcu docieramy do Halls Gap miasteczka położonego w górach Grampians. Wiemy już jak zwiedza się Australię – prawie każda miejscowość posiada Visitor Information Centre. Od wizyty w takim centrum trzeba zaczynać. Starsza miła pani odradza jak może wyjście w góry (ok. 300-500 metrów deniwelacji): spodziewane są burze, obsuwa się grunt, będą pioruny. Jest tak przekonująca, że w końcu decydujemy się wejść na pobliski niewysoki i bezpieczny szczyt.

Uwinęliśmy się na tyle szybko, że jeszcze znaleźliśmy czas na zwiedzenie centrum kultury Aborygenów. Wśród eksponatów jest kilka bumerangów, dzid i tarcz oraz kilkanaście typowych współczesnych malowideł. Dla mnie najistotniejsze są jednak tablice z informacjami. Wynotowuję kilka ciekawostek:

  • Dla tych, którzy uważają, że wspólnoty pierwotne były wspólnotami sielankowymi jest sprowadzająca na ziemię informacja: walczyli pomiędzy sobą o ziemię, jedzenie, zasoby i kobiety – Fizyka Życia.
  • Aborygeni to nie jeden naród, lecz bardzo wiele plemion mówiących różnymi językami. Badacze odkryli około kilkunastu zupełnie nie podobnych do siebie nazw określających mamę. W językach europejskich są to słowa bardzo do siebie podobne.
  • Badacze nie odkryli ani jednego słowa wspólnego dla wszystkich Aborygenów.

Mieszkamy w hostelu przesympatycznego Tim'a. Cena jak zwykle, ale prysznice i łazienki są poza pokojem i jest dość ciasno. Za to towarzystwo międzynarodowe i bardzo sympatyczne. Hostel oferuje za darmo rowery. Korzystamy z nich i wieczorem jedziemy do eukaliptusowego lasu oglądać dzikie kangury. Zmierzcha, mam wrażenie, że jestem w naszym Lasku Kabackim, po którym w zwolnionym tempie kicają… duchy.

 

Z Halls Gap do Adelaide (500 km)

Budzimy się rano, zarówno bowiem Tomek, jak i wczoraj Tim uprzedzali, że do miasteczka rano przybywa stado kangurów i pasie się na ogrodzonym terenie miejskim 200 metrów od naszego hostelu. Musimy to zobaczyć! I widzimy.

Kangury się pasą, a samce boksują ile sił w nogach i krótkich przednich łapach. Śniadanie, mycie, pakowanie i uderzamy na najwyższy szczyt Grempianów. Ale myliłby się ktoś, kto uważa, że to jakiś wyczyn. Podjeżdżamy samochodem prawie pod sam szczyt i potem na piechotę podchodzimy dość stromym asfaltem. Z parkingu jakieś 30 minut. A na szczycie jakaś instalacja telekomunikacyjna. Generalnie nothing special.

o 1300 ruszamy do Adelaide, do której dojeżdżamy przed 2000. Renata i Grzesiek mieszkają w domu w cichej willowej dzielnicy – takiej idyllicznej, jak na filmach amerykańskich. Wyemigrowali 15 lat temu, i wcale tego nie żałują, choć początki wcale nie były takie różowe, jak to ludzie opowiadają. Wcale nikt niczego im nie dawał, wszystkiego dorobili się sami. Choć czują się Polakami, to wracać nie zamierzają. Tu ludzie są po prostu milsi dla siebie, a i poziom życia wyższy. Parterowy dom, ładny ogród, dwójka dzieci: tenisistka Adela (12) i pełen różnorakich pomysłów, płynnie mówiący po polsku, z sympatycznym anglosaskim akcentem, Filip (15).

Oboje pracują na 0.8 etatu – cztery dni w tygodniu. On specjalista od procedur biznesowych w firmie zajmującej się energią, ona jako support IT przy rozbudowanym programie kadrowo-płacowym.

Miły wieczór spędzamy z rodakami. Dorośli jak to dorośli, natomiast Adela podchodzi do nas z dużym dystansem, zaś Filip to dusza towarzystwa. Czekają nas dwa dni i trzy noclegi w tym gościnnym domu, nareszcie nie trzeba się spieszyć, ani nigdzie gonić. Uff.

Dowiaduję się, że Australii są dwie partie: Labour i Liberal. Jemy przygotowane przez Filipa wspaniałe lody i zasypiamy.

 

W Adelaide

Pierwszy dzień bez pośpiechu. Zwiedzanie okolic Adelaide:

  • Plaża z ostrzeżeniami o jadowitych wężach
  • Winiarnia, w której kupujemy klika butelek – to stąd pochodzą wina kupowane u nas w Oszołomach i innych marketach
  • Szeroka plaża, po której można jeździć samochodem wbijając się w fale (ciekawe czy ci z wypożyczalni samochodów śledzą przez satelity każdy nasz ruch?)
  • Sklep, lub raczej coś co nie ma polskiego określenia – przestrzeń zakupu sadzonek, miejsce pikników i imprez grupowych pośród roślin na sprzedaż.
  • Park Deep Creek z kangurami i rozjechaną two head jaszczurką, której ogon wygląda tak samo jak głowa.
  • 👉 I wieczorem wyspa pingwinów. 10 lat temu było tu pingwinów tysiące, teraz zobaczyliśmy jednego. Długo łaziliśmy po terenie i dopiero w trakcie odwrotu napotkany strażnik pokazał nam go. Sporo też o nich opowiedział. I przy okazji zadał, typowe dla Fizyki Życia, pytanie:
    Pingwin na wolności żyje 7 lat, w niewoli 21. Co jest według was lepsze 7 lat wolności (walki o życie) czy 21 niewoli (jest się karmionym i nie zagrażają drapieżniki)?

 

Lazy Adelaide

Udajemy się do Adelaide Central Market. Gwar, kolor, tłum, mnóstwo towarów. Lubię rynki, gdziekolwiek by one nie były, nawet w socjalistycznej Moskwie w latach siedemdziesiątych XX wieku, są to bowiem miejsca, w których panuje prawdziwy ekonomiczny wolny rynek. Po rynku idziemy do marketów, sportowego i dla majsterkowiczów. Kupuję charakterystyczny australijski prysznic, może kiedyś zamontuję go w domu.

Niezwykłe to dla nas, ale wszystko robimy po woli, bez pośpiechu. Po zakupach jedziemy nad ocean, my się kąpiemy, a Filip łowi squid'y. Łowi, łowi i w końcu wyławia kłącze wodorostów… no cóż zdobywanie pożywienia nie jest wcale takie proste.

Wieczorem przyjęcie: steki z kangura i krokodyla, wina szlachetne i z kartonika. Deser Filip zaplanował w najmniejszych szczegółach. "Co jest plan?" – to jego ulubione powiedzenie, angielska myśl wyrażona polskimi słowami – "Jaki mamy plan na dziś?". Spokój i przemiła atmosfera, Filip demonstruje umiejętności gry na perkusji… jutro z rana jednak…

 

Z Adelaide do Cobar (972 km)

Budzimy się o piątej rano, wyjazd przed 600 lokalnego czasu. Przed nami dystans około 1000 km. Renata i Grzesiek "brutalnie" wybudzeni w niedzielny ranek żegnają nas sympatycznie zaspani siedząc na schodku. Było bardzo miło, dziękujemy… ruszamy.

Busz, busz, busz, czasem miasteczko, osada lub stacja benzynowa. Średnie odległości między miastami to 250 km. W połowie drogi zwiedzamy senne miasteczko Broken Hill, a w nim klimatyzowana galerię, w której o dziwo nie jesteśmy sami. Tankujemy na stacji samotnie położonej w buszu – to jest dopiero pełne zadupie, w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie ma żywej duszy. Stacja jest "for sale" – ciekawe ile bym tu wytrzymał gdybym ją kupił.
Ta stacja na zapomnianym przez wszystkich terenie robi jednak wrażenie – jej "święty spokój" będziemy jeszcze pamiętać przez wiele lat.

Pokonujemy 974 km. i dojeżdżamy do Cobar, jutro czeka nas jeszcze 709 km. Po drodze termometr pokazywał 40oC. Całe szczęście, że ktoś kiedyś wymyślił klimatyzacje w samochodzie. W caravan Parku nie ma wolnych domków campingowych, w najtańszym hotelu komplet gości. Nie decydujemy się na spanie w namiocie, jest 38oC, choć zaszło już słońce, poza tym rozstawienie namiotu i przygotowanie się do snu zajmie około godziny i tyleż samo jutro rano zwijanie. Wybieramy motel – całkiem luksusowy – tyle tylko, że z oknem ma huczącą klimatyzację.

A teraz nieco o wodzie i prysznicach. Wszędzie piszą by wodę oszczędzać, natomiast ponieważ nigdzie nie ma baterii głowicowych to wody nie da się na chwilę wyłączyć i ponownie włączyć gdy potrzeba. Dwa kurki skutecznie to uniemożliwiają – bo zakręcając je nie wrócimy jednym ruchem do poprzedniej temperatury. Natomiast sitka australijskich pryszniców, w porównaniu do naszych to rewelacja. Umieszczone są na przegubowej rurce wystającej ze ściany lub sufitu. Dostosowanie wymaganego położenia jest super łatwe.

 

Z Cobar do Sydney (691 km)

Śpimy całe 10 godzin pomimo tego, ze za oknem dudnią wentylatory. Wyruszamy o 800. Stopniowo wracamy do "cywilizacji" i "normalnych" na zielono zalesionych terenów. Cywilizacja objawia się wielkimi polami pszenicy i ogromnymi (co najmniej 10 m. wys.) hałdami zebranego ziarna w punktach jego skupu.

W Dubbo wpadamy do Visitors Information Center gdzie panie udzielają nam precyzyjnych i wyczerpujących informacji – pędzimy na targ zwierząt, właśnie za chwilę mają rozpocząć się aukcje. Jestem pod wrażeniem piorunującego tempa zawierania transakcji – typowa anglosaska aukcja, z typowym, melodyjnie gardłującym licytatorem. Pogadałem sobie z lokalnym farmerem – antytezą aborygena – blondynem z błękitnymi oczami, chroniącym się od słońca za pomocą wielkiego kapelusza. Typowa farma to około 2000 akrów (1 akr to około 0.4 hektara), liczba owiec to około 2000-3000 (cena jednej od 50 do 90 AU$). Daje się żyć, wstaje o 600, kładzie się o 2200, jego najbliższy sąsiad mieszka w odległości 1 km. ale zna takich co mają i po kilkadziesiąt kilometrów.

O 2000 dojeżdżamy do Tomka, jemy, pakujemy się na jutro i idziemy na plażę, jednak nie kąpiemy się, bo jest zbyt późno. Do 2300 jeszcze krótkie Polaków & Irlandczyków nocne rozmowy i spać.

 

Z Sydney do Alice Springs

Pobudka o 545, na lotnisku szybko i sprawnie oddajemy samochód i około 900 wsiadamy do samolotu lecącego do Alice Springs. Audycja radiowa z Peterem Johnsonem autorem książki "Great crisis of Capitalism" sprowadza mnie na ekonomiczno-polityczną ziemię. Według niego przyczyną kryzysu jest to, że:

  • szybciej wydajemy niż zarabiamy (My? U mnie jest akurat dokładnie na odwrót)
  • odeszliśmy od standardu złota (Czyt: Nie my odeszliśmy tylko rząd, po to by, jak gangsterzy, móc drukować pieniądze)

Generalnie zamiast o prawdziwych przyczynach i zamiast pokazania właściwych sprawców taka ogólnikowa paplanina.

Lecimy liniami Quantas – to narodowy przewoźnik Australijski – ponoć najbezpieczniejsze linie świata. Ostatni wypadek lotniczy miał miejsce 80 lat temu. Niesamowite! Mają bzika na punkcie bezpieczeństwa ci Australijczycy.

Lądujemy w Alice Springs i minibusem docieramy do domku znajomej Tomka – Kirsty. Opuszczając lotnisko powiadamiamy ją sms'em, podjeżdża więc kilka minut po nas. Zostawiamy rzeczy w pokoju gościnnym i ruszamy w miasto. Pierwsze wrażenie: w porównaniu do zwiedzanych miast Aborygenów jest bardzo dużo, szwendają się po całym mieście i piją. Biali starają się nie zwracać na to uwagi. Cała rodzinka w sklepie z zabawkami, dziecko lat 6-8 obsikane buszuje w zabawkach. Kilka z nich wyciąga z opakowań i porzuca, biały personel nic nie mówi, gdy wychodzą – sprząta. Gdy z mostu nad suchą rzeką zrobiłem zdjęcie koczującym w jej korycie Aborygenom przykładając aparat do oka, strasznie mnie owrzeszczeli.

Miasteczko niewielkie i senne. Zwiedzamy w sumie mało ciekawy Olive Pink Botanic Garden i następnie prywatne Reptile Center – gadzie centrum. Można potrzymać węża, pogłaskać jaszczurki i poczytać o tym jaki groźny jest jad niektórych tutejszych żmij.

Wieczorem zapraszamy Kirsty i jej bardzo fajną córeczkę Ruby do knajpy. Kirsty pracuje w centrum kształcenia kobiet Aborygeńskich. Motywuje je do tworzenia sztuki: makatek, koszyczków i malunków. Tak zastanawiam się czy aby takie osoby same nie "wymyślają" kultury autochtonów. Od Ruby dowiadujemy się, że Aborygeni do określenia "fajnie mi się leży na boku z ręką za plecami" mają jedno słowo, natomiast nasze krótkie "dziękuję" wyrażają kilkoma – "to bardzo wielkie i wspaniałe, że" np. dałeś mi wodę.

Gdy wracamy natrafiamy na pijaną żebraczkę. My staramy się ominąć ją jak największym łukiem, natomiast Kirsty kuca i długo z nią po ichniemu rozmawia. Czuje się, że stara się jej pomóc. Przyczyną tego zła są pieniądze dawane im przez rząd. Ambicji nie mają, a mając pieniądze nie muszą w buszu walczyć o życie… Łatwe pieniądze to alkoholizm, cukrzyca i degeneracja…

 

Z Alice Springs do Uluru

Wykupiliśmy trzydniowy tour z Alice Springs do Uluru, Kata Tjuta i Kings Canyon w firmie http://www.adventuretours.com.au. O 545 podjeżdża babka małym (czyt. ciasnym) autobusem z przyczepą. Te autobusy to pieta Achillesowa całego wyjazdu, dystans do następnego siedzenia jest tak mały, że moje uda się nie mieszczą i muszę siedzieć przekręcony. Jakiś Szwed podsumował to tak: Bus was a bit crammed, apart from that, completely awesome.

Ze względu na przewidywany brak miejsca babka każe nam zostawić ciepłe rzeczy. Potem tego żałujemy bo zimno nam w autobusie z powodu dość wydajnej klimy. Jadąc po śpiącym miasteczku zbieramy powoli wszystkich uczestników: Koreańców, Kanadyjkę (jak się później okaże z polskimi korzeniami), Amerykanki, Japonkę, Holenderki, Austriaczki i naszą trójkę.

Jedziemy o głodzie – brak informacji od organizatora kiedy mamy jeść. Po przejechaniu około 450 km. do i tak ciasnego autobusu dosiadają się jeszcze młode Hiszpańskie małżeństwo i Francuzka ze Szwajcarką. W końcu docieramy w okolice skał Kata Tjuta i Uluru i robimy jedzenie. Jak mówi przewodniczka to jest "tour", a nie wycieczka – wszystko robicie sami – ogólne gotowanie i sprzątanie też.

Przewodniczka wyciąga składniki i wszyscy pod jej dyktando zaczynają szykować jedzenie. Od razu obserwujemy zachowania społeczne: ultra dokładny i bardzo chętny do każdej pracy Koreańczyk oraz kilka międzynarodowych opierdzielaczek. Zwiedzamy Kata Tjuta i jedziemy zobaczyć zachód słońca na Uluru, potem gotujemy.

Nikt nie ma prawa, czego szczególnie pilnuje przewodniczka, do jedzenia czegokolwiek, póki wszystko nie jest gotowe, system ten sprawia, że jedzenie jest przygotowane stosunkowo szybko.
W okolicach 2300 idziemy spać do budo-namiotów z wizją pobudki o 350, by zdążyć na wschód słońca nad Uluru. To druga krótka noc.

 

Z Uluru do Kings Canyon

Pobudka, śniadanie i wyjazd pod Uluru na sunrise o 550. Czas wyliczony co do minuty. Po wschodzie słońca robimy wycieczkę wokół "The Rock" – skały czyli Uluru lub Ayers Rock – formacji skalnej wysokiej na ponad 300 m i liczącej 8 km obwodu. Przez wiele lat Uluru było uznawane za największy monolit świata dopóki nie odkryto monolitu Mount Augustus, który jest ponad dwukrotnie większy. No cóż ale sława pozostała, a o Mount Augustus mało kto słyszał.

Na Uluru można wejść, jednak często droga jest zamykana i przewodnicy mówią, że wspinaczka na świętą górę Aborygenów rani ich uczucia. Jednak na tablicy na początku szlaku nie ma słowa na ten temat. Sama droga jest nietypowa – jak się poleci to nie ma się jak zatrzymać skała jest wypukłym monolitem i nie ma na niej żadnych kamieni.

Po wycieczce wokół zwiedzamy Centrum Kultury Aborygenów. Tu słucham mowy starego Aborygena na temat wzajemnych relacji pomiędzy nimi, a białymi. Żona białego tłumacza okazuje się być Polką. Zajmuje się sprzedażą pamiątek, głównie malowideł. Gdy zapytałem czy ktoś to w ogóle kupuje, odparła, że rzadko ale są chętni, których nie zraża wysoka cena.

Szykowanie posiłków też należy do naszych obowiązków
Nieomal siłą jesteśmy do spania w swagach pod chmurką, ale rano nikt tego nie żałuje.

O 1130 wyjeżdżamy do King Canyon Resort i tam jemy i kąpiemy się w basenie. Sjesta. Wieczorem przewodniczka zmusza wszystkich do noclegu pod chmurką, choć nikt nie ma na to najmniejszej ochoty. Widzieliśmy wałęsającego się psa dingo, a w świetle czołówek lata chmara jakiegoś owadziego tałatajstwa. Śpimy w swagach – specjalnych worach wymyślonych do spędzania nocy w buszu, które rozkładamy na drewnianych podestach. Po zgaszeniu czołówek owady odlatują, niebo pełne gwiazd. Rano nikt nie żałuje, że zostaliśmy zmuszeni do spania pod gołym niebem.

Z Kings Canyon do Alice Springs

Znów pobudka o 500, jedziemy do Kings Canyon. Jaka jest różnica pomiędzy canyonem, a gorge? Otóż, jak tłumaczy przewodniczka, canyon to pęknięcie, a gorge to rozpadlina wyrzeźbiona przez wodę. Grand Canyon w Arizonie to wcale nie canyon, lecz gorge. Zwiedzamy Ogrody Edenu – rzeczywisty raj na tej wyprażonej przez słońce kamiennej pustyni. Zacienione jeziorko, relatywny chłód i mnóstwo zieleni.

Pośrodku przesuchej pustyni… rozpadlina
a w niej istny Raj: czysta woda, chłód, cień, rośliny.

To ostatni dzień tour, wracamy do Alice Springs i wspólnie z Kirsty i Ruby szykujemy wspólną kolację – stek z kangura.

 

Z Alice Springs do Sydney

Rano dojechał do nas Chris – nauczyciel, który uczył dzieci Aborygeńskie gdzieś tam w outbacku w small communities (do 150 osób). Żywność dowożona jest tam raz na dwa tygodnie. Pytam, jak się uczy małych tubylców, odparł hardware is the same, dzieci są takie same jak białe.

Natomiast obecnie gdy rząd daje Aborygenom pieniądze pojawił się problem, że pokolenie dziadków, którzy jeszcze żyli wyłącznie "z" i "w" buszu obserwuje śmierć swych dzieci i wnuków, zabijanych przez łatwe pieniądze i brak wymagań. Paradoksalnie bezzwrotna pomoc i subwencje jawią się większości jako dobrodziejstwo, tymczasem są to cisi mordercy. Tego właśnie większość nie widzi i co więcej, wydaje się jej to absurdalne.

Upał 30°C a tu tylko 3 dni do Bożegonarodzenia
Kirsty, Ruby, Chris i my

Oglądam sobie mapę i rozmawiam z Chrisem o ewentualnym pokonaniu pustyni Simpsona… Oczywiście problem logistyczny, oraz… niesamowite – w wolnym kraju, jakim teoretycznie jest Australia – by legalnie przebywać w małych osadach potrzebne jest zezwolenie! Czegoś się wstydzą, tak, jak w ZSRR, czegoś nie powinno się widzieć.

Pijemy last cup of tea i Kirsty odwozi nas na lotnisko.

Znów szybka kolacja u Tomka i znów pakowanie, tym razem już za 36 godzin będziemy Polsce późno listopadowej. Żegnamy Maeve i Clodah i kładziemy się spać.

 

Z Sydney do Hong Kongu i Londynu

Siedzę obok młodego Australijczyka. Po krótkiej rozmowie dowiaduję się, że nazywa się Ben Hampton, ze od 14 roku życia gra na perkusji i że załapał roczny kontrakt w brytyjskim zespole rockowym Deltores (www.myspace.com/deltores).

Oglądam sobie w telewizji samolotowej różne filmy, między innymi dokumentalny o czołowej brytyjskiej agencji modelek. Ciekawa jest postać roszczeniowej Rosjanki, której wydaje się, że jak ją przyjęli do agencji to znaczy, że stała się automatycznie carewną (księżniczką), której wszyscy powinni się kłaniać w pas, dawać pieniądze i świadczyć usługi. Nie zrozumiała, że agencja przygotowuje potencjalne modelki do kariery, wcale jednak jej nie gwarantując. Dziewczyny muszą się jeszcze sporo napracować zanim załapią jakiś kontrakt i zanim zaledwie jednej lub dwóm z nich uda się wejść w ciąg intratnej kariery.

Lądujemy w Hong Kongu, tu obsługa lotniskowa informuje nas o zmianie miejsc siedzących w następnym samolocie – załatwił to internetowo Niezawodny Tomek. Po niecałych dwóch godzinach znów lecimy, tym razem 13 godzin. Wspaniałe są te fotelowe centra rozrywki. Na monitorku można sobie wybrać filmy (fabularne, przyrodnicze, dokumentalne), muzykę, gry komputerowe, podgląd informacji o locie itp.

Wyjątkowo przypada mi do gustu piosenka Angel Dance Roberta Planta ex Led Zeppelina. Nie wiadomo czemu słucham jej chyba kilkanaście razy.

 

Do i z Londynu do Warszawy

Lądujemy w Londynie jest 400 rano. Za dwie godziny mamy wylot do Warszawy, okazuje się jednak, że samolot odwołany, siedzimy na lotnisku ponad 2 godziny i nie mamy żadnych informacji co z nami będzie. W końcu ktoś przychodzi, wydaje nam karty pokładowe na następny lot, i po chwili dyskusji vouchery na śniadanie. Jemy je w jednej z licznych knajp, obsługiwani przez sympatyczną Polkę.

To odwołanie lotu okazuje się standardową procedurą naszego narodowego przewoźnika (co za nieadekwatny przymiotnik dla tych kiepskich linii). Jeśli liczba pasażerów pozwala to z dwóch lotów robią jeden.

Samolot LOT'u zapełniony po brzegi i dokładnie jak rok temu stwierdzam, że "Kiedyś naszymi liniami można się było chwalić, teraz mam wrażenie, że lecimy samolotem ubogiego krewnego…"

Lądujemy w Warszawie po 1400. W ten sposób mam niestety niezaplanowany dodatkowy dzień urlopu!

 

Garść przydatnych spostrzeżeń

Ludzie

Generalnie mili i uprzejmi, ale:

  • ktoś w Sydney próbował włamać się Tomkowi do zbiornika na benzynę i rozwalił korek

Bezpieczeństwo

Australijczycy mają hopla na punkcie bezpieczeństwa, wszędzie pełno ostrzeżeń, ścieżki dobrze przygotowane i dobrze oznakowane

Ruch kołowy

  • Maksymalna prędkość jaką można rozwinąć w Australii to 110 km/godz. Niby to bardzo mało, jednak dobrze utrzymane drogi sprawiają, że średnia prędkość przemieszczania się poza miastami osiąga 90-100 km/godz. Pewnego dnia w 14 godzin ujechaliśmy prawie 1000 km.
  • Benzyna jest tania (cena dokładnie taka sama jak w Polsce), ale ze względu na odległości spala się jej dużo.
  • Ze względu na wpadające pod koła kangury (giną nie tylko zwierzęta, lecz często również ludzie) odradza się jazdę nocą.

Kible

Są i są czyste, i nie spotkaliśmy się z sytuacją by trzeba było za nie płacić. W Sydney korzystaliśmy z muzealnych lub w kinie.

Woda

W buszu oczywiście jej nie ma, ale tam gdzie są zabudowania nie ma z nią problemu. Jest, można ją pić z kranu, choć czasem w odległych zadupiach jedzie od niej jodyną – najlepszym środkiem dezynfekującym.

Piwo

W wielkich marketach alkoholu nie ma. Piwo i wino kupuje się w specjalnych sklepach. Uwaga na piwo, trzeba sprawdzać ile zawiera alkoholu, można bowiem się naciąć na piwo jednoprocentowe.

Visitors information center

W prawie każdym większym miasteczku (nawet w Dunkeld liczącym 397 mieszkańców) funkcjonują centra informacji turystycznej. Po kilku dniach opanowaliśmy następującą taktykę zwiedzania: w trakcie jazdy czytałem w przewodniku o atrakcjach miasteczka, do którego dojeżdżaliśmy, jeśli nas coś zainteresowało to od razu szukaliśmy VIC i tam pytaliśmy o szczegóły. Pomieszczenia klimatyzowane, darmowe ulotki i mini mapki, rzeczowa informacja – nic dodać nic ująć.

Ogólne

Australia to miasta i wielkie przestrzenie, jak to określił Mike: cities and nothing – miał rację.