Fizyka Życia

Fizyka Życia - Wyprawa do Tanzanii

Rok 2012

Wylot z Warszawy

Na nowoczesnym lotnisku Okęcie są kłopoty z nadaniem bagażu, bowiem "system" nie pozwala. Pracownicy portu muszą zrobić to ręcznie. Kobiecinie nie wystarcza 15 minut - kończy się jej czas pracy, przekazuje nas koledze, a ten od nowa...

Lecimy do Frankfurtu i tam przy "gejcie" załatwiamy karty pokładowe już do końca podróży. Poznajemy też naszych współwyprawowiczów: Andrzeja, który ma być przewodnikiem i Adriana. Wylatujemy do Doha (pierwszy raz słyszę o takim mieście) w Katarze.

Wylot z Doha

Z okien lotniska możemy zobaczyć arhitekturę arabską. Przylecieliśmy tu i odlatujemy liniami QATAR Airlines, całkiem przyzwoite, a odległości pomiędzy siedzeniami dość duże. Lecimy do Kilimanjaro Airport z godzinnym postojem w Dar Es Salaam. Stewardesami są m. in. Rosjanka i Bośniaczka (szefowa). Okazuje się, że by pracować w katarskich liniach lotniczych nie trzeba znać wielu języków, wystarcza tylko angielski.

Planowo o 1530lądujemy w Kilimanjaro Air Port. Przyleciało nas około 20-30 osób. Jestem mile zaskoczony tempem w jakim zostaliśmy odprawieni. Pierwszą rzeczą jaka była sprawdzona to szczepienie na żółtą febrę. Jeśli się go nie ma, szczepią na lotnisku.

Pierwsze wrażenia: szybka odprawa, brak kotła z chcących za wszelką cenę zarobić tragarzy (jak w Kathmandu), są darmowe wózki na bagaż, duży i wygodny parking, wszystko otoczone płotem i wartownicy przy bramie wjazdowej. Obserwacje z szosy: krajobraz suchy, ziemia w kolorze brązowym, kurz, ludzie ubrani czysto i kolorowo, masa ludzka raczej równomiernie rozproszona niż centralnie zagęszczona. Po drodze z lotniska zatrzymaliśmy się, by z ATM'u wybrać pieniądze, przy każdym bankomacie stoi uzbrojony żołnierz.

Po dwóch godzinach jesteśmy w hotelu Neneu. Warunki w nim kontrastują z tymi w jakich mieszkają tu przeciętni ludzie: jest prąd, klimatyzacja, łazienka z WC i prysznicem. Pokoje rozrzucone są w ogrodzie. Standard odpowiada naszemu dwugwiazdkowemu hotelowi.

Przy rozpakowywaniu, wyciągamy z jednego plecaka kartkę - notę z lotniska we Frankfurcie. Informują, że z naszego bagażu (tego, który nadaliśmy w Warszawie) wyjęli materiały niebezpieczne: 4 pudełka zapałek i 200 gramowy kartusz z gazem do kuchenki turystycznej. Podpisany: agent Hans jakiś tam...

Wyjazd na Meru

Jesteśmy umówieni, że kierowca przyjedzie po nas o 900 i faktycznie busik podjeżdża kilka minut przed czasem. Po drodze znów jedziemy do ATM'u, bo wczoraj rąbnęliśmy się w tutejszej walucie (1$=1500 TSH -Tanzanian shilling) i zamiast wyciągnąć 200 tysięcy wyciągneliśmy tylko 20. Przelicznik na złotówki jest prosty: ceny dzielimy przez tysiąc i wynik mnożymy przez dwa. 10 tysięcy TSH to 20 PLN.

Przejeżdżamy przez pierwszą bramę do Arusha National Park. Krótki postój, kibelek i kilka tablic informacyjnych. Po kilku minutach ruszamy i... po przejechaniu 300 metrów po lewej i po prawej mamy na wyciągnięcie ręki stado żyraf, a w oddali zebry i bawoły. Niesamowite! Już, tak szybko?!

Formalności przy bramie parku załatwione dość szybko, na naszą 5-osobową grupę i 4-dniową akcję górską mamy 12 porterów. Ponoć niosą też wodę dla nas, jak mówi przewodnik po 3 litry kilimandżaranki na dzień dla każdego z nas. Jako grupa musimy też zatrudnić strażnika parku ze strzelbą, po to, by ochraniał nas przed dzikimi zwierzętami. Jeden chroni równocześnie kilka grup: naszą piątkę, dwóch Austriaków, parę Niemców i trójkę dziewczyn z Holandii.

Strażnik to nie lipa, faktycznie wypatrzył bawoła w dalekich zaroślach - myśmy go nie widzieli przez bardzo długo i nawet mocno w to powątpiewaliśmy, myśleliśmy, że chcą nas tylko postraszyć i przekonać, że strażnik jest rzeczywiście potrzebny. Ranger był mocno przejęty - ponoć właśnie od bawołów, a nie lwów i nosorożców ginie w Afryce najwięcej ludzi. W końcu "niewidoczny" bawół się ruszył i wtedy zobaczyliśmy go w pełnej krasie. Natychmiast też skończyły się rozmowy czy tam jest czy go nie ma. Nie mam pojęcia jak oni go wypatrzyli. Przy okazji w trakcie obserwacji niewidocznego mieliśmy do czynienia z pełną gamą zachowań konformistycznych (ci co nie widzieli mówili, że widzą) i nonkonformistycznych (zdecydowanie uważali, że bawoła nie ma). Idąc przez las deszczowy widzieliśmy żyrafy, bawoły, zebry, dwa gatunki małp i mikrego jelonka (jedną z najmikrzejszych gazel świata).

Idziemy tzw. Momella route. Startujemy z Momella Gate (1500 m n.p.m.) i dochodzimy do Miriakamba Hut (2514 m n.p.m.). Przy bramie dostajemy po dwie butelki wody (razem 3l) i "lunch pakiet" (kawałek pieczonej kury, bułka lub chleb, ciastka i sok mango w kartoniku, czasem jajko na twardo). Jesteśmy rozlokowani w czystych 4 osobowych pokojach, nasza trójka w jednym, a Adrian z Andrzejem w drugim. Tzw. kelner przynosi nieduże miski z ciepłą wodą do mycia. Kible czyste i zadbane, ale prysznic nie działa. Myjemy się w nim wodą z miski - do zgrubnej higieny w zupełności wystarcza.

W oddzielnej jadalni dostajemy nasz pierwszy posiłek:

  1. Popcorn i napoje (wrzątek w termosie i do tego herbata, kakao, mleko i kawa instant)
  2. Kawałki owoców, np.: arbuza i mango
  3. Zupa krem
  4. Danie ciepłe, np. ryż (ziemnieki, makaron) i sos mięsno-warzywny

(generalnie smacznie ale, jak się później okaże, ponieważ ciągle powtarzane to monotonne)

Z Mikaramba Hut do Saddle Hut

Dziś mamy podejść do następnej chaty - Saddle Hut (3600 m n.p.m.). Generalnie prosta wycieczka, dużo rozmawiamy ze współtowarzyszami, Adrian uczy naszego rangera śpiewać "Sto lat", trzeba przyznać, że wcale nieźle, zarówno jednemu, jak i drugiemu, to wychodzi.

Dużych zwierząt już nie ma, ale za to udaje nam się wypatrzeć malutkie kameleony.

Po lunchu wchodzimy na szczyt Małego Meru (3801 m n.p.m.). Wracamy, szybko jemy kolację i idziemy spać już o 1900, jutro bowiem wstajemy o 030 by atakować szczyt Meru (4566 m n.p.m.).

Gdy jemy zaczyna padać ulewny deszcz - jesteśmy w początkowym okresie pory deszczowej. Myślę sobie, że jeśli tego typu ściana wody dopadnie nas kilka razy to, ze względu na przemoczenie, nie wyobrażam sobie wejścia na Kilimandżaro.

Mount Meru

Wychodzimy o 130. Pijemy tylko herbatę i przegryzamy herbatnikami. Prawie na sam szczyt idziemy przy świetle czołówek. Wysokość zaczyna dawać o sobie znać, trzeba iść wolno, krok za krokiem i nie szaleć.

Adrian ma kryzys, rzuca pawie opróżniające żoładek i zostaje nieco w tyle. Nasz przewodnik Andrzej zostawia go i prze do góry - widać, że strasznie chce wejść. Adrian da sobie radę - mówi. Dziwne to zachowanie, jak na przewodnika...

Przejaśnia się, dochodzimy na szczyt (4566 m n.p.m.), na który po dwudziestu minutach "cudem" odrodzony ale mocno zmęczony dociera Adrian. Piękne widoki: wokół przestrzeń pokryta kobiercem z chmur, u stóp okrągły, jakby rysowany cyrklem, otwór wygasłego krateru, a daleko na wschodzie piękny, przykryty śnieżną czapą, samotny stożek Kilimandżaro.

Na szczycie okazuje się, że szczyt nazywa się "Szczytem Socjalizmu" - trudno to nawet komentować, najlepiej odesłać do wspaniałego cytatu Wiktora Suworowa: socjalizm.

Z rozmów przewodników wychwytuję jumba jumba, pytam więc co to znaczy. "Zataczać się, iść chwiejnym krokiem" odpowiadają. "Mówicie o Adrianie?", "Tak.". W istocie jest mu ciężko, a naszego, polskiego przewodnika nie widać - już pognał na dół. Schodzę z Adrianem, żeby w razie czego go wspomóc. Rozmawiam jeszcze trochę z przewodnikami i... otrzymujemy suachilańskie ksywki: Adrian - Jumba Jumba, a ja Papa Mukulu. Z ich pokrętnych tłumaczeń wynikało, że to albo wielki wódz albo cappo di tutti cappi, ale wcale nie zdziwiłbym się gdyby znaczyło stary osioł.

W Saddle Hut śpimy przez godzinę w śpiworach, pakujemy się, jemy lunch i zgodnie z planem dajemy w dół do Mikaramba Hut. Tu zaczynamy dyskutować na temat tego w jakiej wysokości dać napiwki tragarzom (jest ich 12), przewodnikom (2), kucharzowi i kelnerowi. Uważamy, że tych tragarzy było zdecydowanie za dużo, ale trudno to sprawdzić. W temacie stawek konsultujemy się ze Szwajcarami i Austriakami. Ci ostatni mówią: "wyczytaliśmy w przewodniku, że team leaderowi 10-15 za dzień, asystentom team leadera i kucharzowi 7-12, kelnerowi tyle co porterom + 30% bo kelner dzwiga tak jak tragarz i tragarzom 5-7. Według przewodnika górne stawki stosuje się wtedy gdy jest się bardzo zadowolonym". Korzystając z tych informacji, po kilku chwilach ustalamy w końcu nasze stawki:

Porter - 5 US$ za dzień (co za 4 dni daje 20 US$ na osobę)
Kelner - Tak jak porter + 30% (dajemy 30 US$)
Zastępca przewodnika - 40US$ za całość
Przewodnik - 50 US$ za całość (w gruncie rzeczy nie byliśmy z niego zadowoleni. Nazywał się Tony, taki wielki mały cwaniak: porterów nam nie pokazał, a przy wypłacaniu napiwków większość z nich zobaczyliśmy po raz pierwszy. Gdy zapytałem go po ile zwyczajowo się wypłaca porterom bez zająknięcia powiedział, że 10US$ za dzień.)

Z Mirakamba Hut na mini safari i do Hotelu

Po śniadaniu wypłacamy napiwki porterom - niech szybko zniosą bagaże i pędzą do domu. Funkcyjnym zapłacimy na dole. Schodzimy dość wolno, z przodu ranger ze swoją przedpotopową flintą (mauser z początków XX wieku). Stadko bawołów w pobliskich zaroślach wzbudza czujność rangera i wszystkich tutejszych - widać, że czują zagrożenie. Ścieżkę kończy wielka polana z bawołami i żyrafami. Do tych drugich udaje nam się podejść nawet na 20 metrów.

Na dole, już przy Momella Gate gdy pakujemy się do jeepa odkrywamy, że kucharz ładuje do niego worek z żywnością, tak na oko waży ze 30 kg... Daje do myślenia. Zaczynamy podejrzewać, że niektórzy porterzy byli podstawieni i że faktyczna ich liczba była mniejsza niż 12.

W programie mamy jeszcze kilkugodzinne safari polegające na objechaniu Momella Lakes i spojrzeniu z krawędzi na Ngurdoto Crater. Po drodze wielokrotnie się zatrzymujemy i oglądamy małpy, guźca i flamingi. Oczywiście najciekawsze są figlujące małpy - nasi najbliżsi kuzyni - w zachowaniu których zawsze dopatrujemy się naszych własnych.

W pewnym momencie dochodzi do nieporozumienia, jak później się okaże, dość charakterystycznego. Wracając z objazdu jezior mówimy przewodnikowi, że chcielibyśmy zjeść lunch przy Momella Gate, bo tam są najlepsze warunki (cień i woda). Nie ma problemu. Jemy i jedziemy dalej do... bramy wyjazdowej z parku. Tu przez przypadek prosimy by się zatrzymał i ze zdziwieniem stwierdzamy, że nie zobaczyliśmy krateru Ngurdoto. Prawdę powiedziawszy to, oglądając pawiany i różnorodne ptactwo, zapomnieliśmy o nim. Mówimy o tym kierowcy, a ten się wkurza. "Skoro chcieliście zjeść lunch we wskazanym miejscu, to dla mnie było to jednoznaczne, że nie chcecie już oglądać krateru" - mówi. Fajna logika, korzystna dla niego. Wracamy (co zajmuje ok 15 minut). Jego wkurzenie narasta, osiąga apogeum, a potem łagodnie uchodzi...

W drodze powrotnej zatrzymujemy się na stacji benzynowej stawiamy mu colę, co powoduje, że już wszystko jest OK. Samą stacją jestem zaskoczony, bo bar jest obskurny.

Jedziemy do agencji Kessy Brothers Tours ustalić plan na następne dwa dni. Szefowie, jak wszędzie na świecie w prywatnych firmach, uśmiechnięci otwarci na nasze prośby i uwagi. "Yes, plis..." - tym zwrotem zaczynają prawie każde zdanie. Narzekamy na ekipę i szczególnie na liczbę porterów. Obiecują, że na Kilimanjaro będzie lepiej tzn. mniej tragarzy. Niejako jako rekompensatę dostajemy T-shirty ze słoniami i żyrafami - ich wizytówki.

Po opuszczeniu agencji, z naszym przewodnikiem Tonym jako "ochroną", idziemy zwiedzić rynek po przeciwnej stronie ulicy. Sprzedawcy jak widzą muzungu (białego) to krzyczą ceny jak z kosmosu. Za chustę gostek chce 35 000 (75 zł), a w końcu sprzedaje ją za 12 000. Dobrze, że jest już późna pora i zamykają rynek - zostaliśmy bowiem otoczeni przez lokalnych, którzy próbują nam sprzedać prawie wszystko...

W końcu lądujemy w naszym hotelu, przepakowujemy się na następny dzień i zostawiamy w depozycie ponad 70% naszych bagaży, czekają nas bowiem dwa dni safari. Ta baza wypadowa w postaci hotelu wraz z możliwością zostawienia depozytu to naprawdę wielkie dla nas ułatwienie. Danie obiadowe kosztuje w nim od 3000 TSH (6 zł) do 8000 TSH (16 zł), a piwo 2000 (4 zł). A propos piwa, to, co ciekawe, nigdzie nie udało się nam go kupić taniej, nawet w podrzędnych sklepach.

Safari Lake Manyara

Wyjeżdżamy na safari wokół Lake Manyara. Naszym kierowcą ma być Quicker - bratanek Serafina, właściciela i zarazem najważniejszej figury w firmie Kessy Brothers Tours. Wczoraj umówiliśmy się z nim, że przyjedzie po nas o 800. I tu nagle wielkie zdziwko, przyjeżdża 15 po i zabiera się za... jedzenie śniadania. Taa, z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu.

Bratanek ma chyba wrodzonego pecha - ciągle jesteśmy zatrzymywani przez policję (na odcinku ok. 100 km. było chyba z 7 posterunków). Pierwszy posterunek pokonujem za pomocą Adriana, który nauczył się kilku zdań w suahili i uśmiechnięty wita się z policjantem:
- Jambo
- Jambo - odpowiada policjant, a uśmiech rozlewa się na jego dotychczas marsowym obliczu
- My name is Jumaba Jumba, and his - tu Adrian wskazuje na mnie - Papa Mukulu
Policjant rozpromieniony mówi - jedźcie!

Na drugim posterunku okazało się, że nasz kierowca ("raka raka... hakuna driving licence") tak się śpieszył, że zapomiał w domu prawa jazdy. "No to zamiast na safari jesteśmy w cz... dupie" - pomyślałem, ale Quicker wraca z posterunku, siada za kierownicą i jedziemy dalej. Okazuje się, że policjant sprawdził w komputerze i go puścił. No, ładnie, widać z tego, że nasza umęczona ojczyzna jest daleko w tyle za murzynami. Zresztą gdy rozmawiałem na ten temat z Mike'm okazało się, że i Wielka Brytania również, tam też nie puszczają bez prawa jazdy. Tylko we Francji jest jak w Tanzanii, ale w ciagu 24 godzin trzeba okazać prawko na najbliższym komisariacie.

Przejeżdżamy przez Arusha'ę, wstępujemy do supermarketu z (drogimi) pamiątkami i w końcu lądujemy na kempingu z hotelem. W pokoju z moskitierami zostawiamy bambetle, jemy lunch i jedziemy na safari. Po przejechaniu bramy parku, zaczyna padać deszcz - znów zaczynam widzieć wszystko w czarnych kolorach - tzn., że nie zobaczymy żadnego zwierzaka. Deszcz jednak szybko mija, a na zwierzęta nie ma większego wpływu, natomiast sprawia, że mniej się kurzy. Zaraz za bramą spotykamy stado pawianów, a dwieście metrów dalej kilka słoni, które wychodzą z zarośli. Oglądamy, oglądamy i wypoczywamy. Pod koniec dnia zajeżdżamy w najodleglejszy zakątek parku - do ciepłych źródeł. Faktycznie wypływająca z ziemi woda parzy. Po chwili dojeżdżają bogaci Tanzańczycy, są tak zafascynowani naszą bielą (tak jak my ich czernią), że robimy sobie serię wspólnych zdjęć.

Zmierzch, wyjeżdżamy z parku.

W drodze powrotnej stajemy przy Masajskim rynku i kupujemy pamiątki, ostro się targując. Ceny lecą 2-3 krotnie w dół. Na koniec dnia miła kolacja przerywana przez srajace na nas ptaki.
- Co to może być - pyta Adrian kelnera
- Myślę, że ptasie gówno - pada odpowiedź
- Cholera - znów musimy się przenieść, a w głowach kłębią się wizje tabunów złośliwych bakterii i riteksji gotowych w każdym momencie do ataku na nasze zdrowie...

Rozmawiamy "aż do" 2100, jutro bowiem pobudka przed piątą, wszyscy twierdzą, że na safari warto wybrać się z samego rana, bo więcej się zobaczy.

Ngorongoro

Jednak bratanek jest pechowcem. Wstajemy przed 500, szybko jemy śniadanie i wyjeżdżamy, czeka nas cud natury - teren chroniony - Ngorongoro. Jednak po 20 km. nasz range rover się rozkracza. "No to nici z Ngorongoro" - myślę sobie. Jednak nie, chłopak ma pecha ale, jak się okazało, ma również plan zapasowy - woła znajomego, niezależnego przewodnika Petera z Toyotą. Ta zmiana wychodzi nam na dobre, Peter "ma gadane" i dużo nam opowiada o Ngorongoro i zamieszkujących go dzikich zwierzętach.

Pod bramę parku podjeżdżamy elegancką szosą, asfalcik równy jak stół, po bokach rowy odwadniające i jest nawet parking z kibelkiem. Wybudowali ją Japończycy, bo... Ngorongoro to bezpłatna reklama toyoty. Po kraterze jeżdżą terenówki, a w 90% to toyota land cruiser, a w 10% to inne marki. Jeżdzimy po kraterze kilka godzin, przystając by dobrze się przyjżeć zwierzętom. Krater ma ponoć 20 km. średnicy i jeździ po nim tak na oko z 200 samochodów terenowych. Przewodnicy stanowią zgraną i wspierającą się paczkę. Informują się za pomocą CB radia gdzie co można zobaczyć. Mają też siódmy zmysł w ich wykrywaniu: "Tam leży lew, a tam i tam dwie jego towarzyszki". "Kurcze, gdzie?" - nic nie widać. Dopiero zoomy i lornetka sprawiają, że i my je widzimy. Skubaniec, zaczajonego geparda "nie do wypatrzenia" też wypatrzył.

"O tam, tam hiena coś upolowała" - faktycznie też to widzimy. Dla nas to idylla, sielanka i egzotyka, ale przed chwilą jakieś zwierzę straciło życie.

Podjeżdżamy do kibelka. Przy wysiadaniu z samochodu Peter pokazuje nam dwie małpy i mówi, że są mistrzyniami w wyrywaniu żywności z rąk turystów. "Nie należy jeść na zewnątrz" - ostrzega. Pokazuje też ptaka - kajta (kite po polsku kania) - "Ten też się nie patyczkuje i spada jak grom z jasnego nieba by wyrwać jedzenie z rąk turystów. Przy okazji często kaleczy". Przyjmujemy to do wiadomości, ale nie robi to na nas większego wrażenia. Decydujemy bowiem, że zjemy w innym miejscu.

Gdy odjeżdżamy jesteśmy świadkami arcyszybkiego małpiego ataku. Agresor wskoczył na dach land rovera i z niego błyskawicznie na tylne siedzenia, wyrwał kanapkę dziecku i jak strzała na dach i w krzaki. Dziecko ryczy, rodzice uspokajają, my śmiejemy się do rozpuku, małpiszon natomiast wcina kanapkę i nikt mu już w tym nie przeszkodzi.

Te małpy czyją respekt przed czarnym, a białych mają za nic - mówi Peter.

Wyjeżdżamy z kreteru i w drodze powrotnej przepytujemy naszego Petera. Mieszka w domu bez elektryczności, ma 4 dzieci. Jak chce podładować komórkę to włącza silnik swej terenowej toyoty.
- Jak Pan nie ma elektryczności to jak Pan to robi, że ma Pan tak wspaniale wyprasowaną koszulę i spodnie w kancik? - pytamy.
- Są takie żelazka, do których wkłada się rozrzażony węgiel... - zaczyna, - Wiem z duszą - wykrzykujemy równocześnie Danusia, Adrian i ja. Widziałem takie u mojej Babci.

W dalszej rozmowie na temat warunków życia w Tanzanii dowiadujemy się, że istnieją tu dwie służby zdrowia: państwowa i prywatna. O państwowej mówią, że jest za darmo - tak podsumowuje Peter - ale lekarze słabo w niej pracują i zalecają leki z aptek, w których mają prowizję. Ale im się nie dziwię, prawie nic nie zarabiają...

W Karatu podjeżdżamy do warsztatu, przez cały dzień czeka tu na nasz nasz pechowy Quicker. Ponoć naprawa zajęła kilkanaście minut. Przesiadamy się i zaczynamy wracać. Po przejechaniu 500 metrów zatrzymujemy się w aptece, Adriana boli gardło i chce kupić aspirynę. "Czy macie Państwo aspirynę?" - pyta. "Tak" - odpowiada tęga babka i wyciąga wielki plastikowy słój, a w nim na oko z tysiąc tabletek. Adrian stęka bo pewnie wyobraża sobie, że takie opakowanie będzie musiał kupić. Ja zresztą też, ale zaraz przychodzi mi na myśl, że sprzedaż jest na tabletki. Tak jest w istocie. Sprawdzamy jeszcze gramaturę, jest dobra, to trzysetki. Wiemy bowiem, że setki mają słabe działanie i służą raczej do profilaktyki niż do leczenia.

Ponownie zatrzymujemy się przy masajskim markecie. I tu Adrian popisuje się mistrzostwem w negocjacjach cenowych, za 5 dużych przedmiotów zjeżdża z 300US$ do 100U$. Najpierw rozpala apetyt na sprzedaż wybierając dużą maskę, dużego hipopotama, dużego nosorożca, skomplikowaną figurę masaja i coś tam jeszcze. Facet wycenia na 300, Adrian mówi, że da 50... Gdy nożyce są już niewielkie, tak w okolicy 110 do 90, Adrian mówi - "OK, wezmę za 105 ale musisz mi dorzucić... to..." - i pokazuje na kolejną wielką figurę. Facet załamuje ręce, konsultuje się z kimś tam jeszcze i w końcu dochodzi do transakcji.

Do Hotelu dojeżdżamy około 2200, jeszcze na dwa kilometry przed nim musieliśmy zatrzymać się na stacji benzynowej - samochód jednak nie jest do końca naprawiony. Jemy kolację, rozmawiamy i przepakowujemy się prawie do 2400. Jutro musimy wyruszyć o 800.

Adrian w depozycie nie znajduje swoich kijków. Przypomina mu się, że nie zapakował ich do niego, lecz prawdopodobnie zostawił w pokoju. Chce więc to wyjaśnić z recepcjonistką:
- Wydaje mi się, że zostawiłem kije w pokoju...
- Tak.
- Znaleźliście je?
- Tak.
- Potrzebne mi są...
- Wiem. - pada odpowiedź ale recepcjonistka się nie rusza.
- Możecie mi je przynieść?
- Dobrze. - i dopiero wtedy idzie po kijki.

Taka afrykańska siła spokoju... albo delikatna presja na otrzymanie napiwku

Marangu Gate (1860m) - Mandara Hut (2715m)

Dziś zaczyna się najważniejszy dzień naszej wycieczki. Pomimo, że zegarki ustawione są na 700 budzimy się o 600. Zostały jeszcze ostatnie przygotowania i drobne przepakowania. Podjeżdżamy pod agencję i ze względu na to, że na Kilimandżaro często pada prosimy o pomoc w zakupie dużych parasoli. Udaje się i choć sprzedawca od razu krzyknął "muzungu price" (cenę dla białych) to jeden z prezesów naszej agencji stargował ja do 7 zł (po przeliczeniu) za sztukę. I tak mu potem zostawimy te parasole. Boimy się deszczu, bo na mokro można nie wejść nawet na łatwy szczyt.

Podjeżdżamy na parking przed bramą wejściową, otaczaja nas chmara miejscowych handlarzy. Nie mamy zamiaru niczego kupować, ale Adrian wpada na pomysł by jeden ze sprzedawców opasek "Pole pole" i "Kilimanjaro" (jest to opaska wypleciona z dratwy, tło jest czarne, a litery żółte) wyprodukował za sto dolarów sto takich opasek z nazwą mojej firmy. Trochę mnie to przeraża, bo co ja potem z nimi potem zrobię, ale generalnie pomysł mi się podoba. Na karteluszku spisuję "kontrakt": czterdzieści opasek z napisem to takim to, a takim równa się 40 US$. Strzałkami oznaczam jeszcze kolory tło black, litery yellow.
- Czy wszystko OK? - pytam.
- Tak.
- Zrobisz?
- Hakuna matata, nie ma problemu. - odpowiada gostek.
- OK, jak za pięć dni będziemy schodzić przyniesiesz i się rozliczymy. To jest nasz guide. - pokazuję.
- Jasne.
- Weź od niego telefon.
- Znam go.
- No to zadzwoń do niego w sobotę rano, by ustalić kiedy dokładnie dojdziemy do bramy.
- Ok.

Z rozgrzanego i zatłoczonego parkingu przechodzimy do strefy odgrodzonej - pięknego, zadbanego tropikalnego parku.

Czekamy przy bramie wejściowej na to aż nasi przewodnicy nas zarejestrują i odprawią. Super architektura, super kible, mały sklepik ze sprzedawczynią w koszulce Radio Maria. Adrian odmawia z nią Ojcze Nasz. On po polsku, ona w suahili. Modlitwa ta sama tylko inaczej brzmi. W sklepie oprócz pamiątek, Danusia znajduje gdzieś w kącie podręcznik do zarządzania po angielsku (cena 17 zł), postanawiam go kupić jak będę wracał - oczywiście zapomnę.

Tuż za bramką wejściową poznajemy samotnego Norwega - Jan'a. Na głowie ma bujne dredy, od razu dostaje ksywkę: "Rasta-Wiking".

Porterów mamy o dwóch mniej niż na Meru :). Okazuje się, że wcale nie trzeba nieść po trzy litry wody na osobę, a i jak kucharz nie zachachmęci trzydziestu kilo prowiantu to też dwóch porterów może nie iść. Tu mamy 5 dniową akcję górską z 10 porterami a tam wcisnęli nam ich dwunastu na cztery dni. Mamy przewodnika - Mr. G, od imienia Gedeon (wielkie poczciwe chłopisko), dwóch jego zastępców: Koni'ego (23 lata, intelektualista, widać, że zamożny z domu, najlepiej ze wszystkich mówi po angielsku) i, nomen omen, Muzinę (tutejszego self made mana w wieku ok. 30 lat).

Już mamy więcej obycia z tutejszymi ludźmi i łatwiej nam się z nimi rozmawia, łatwiej czyli więcej ciekawych informacji od nich się dowiadujemy. Przewodnik wyciaga do 300 US$ miesięcznie. Porterzy jedzą raz dziennie, głównie ugali. Jest to coś w rodzaju kaszy mannej z kukurydzy ugotowanej na dość gęsto, to chyba takie tutejsze ziemniaki z okrasą - najtańsze jedzenie.

Muzina, gdy był tragarzem, został zasponsorowany Amerykanina, który zpłacił 1800 US$ za 3-letnią szkołę przewodnicką. Muzina, nie dość, że wyuczył się zawodu to mocno podszlifował język. A to z kolei sprawiło, że zaczęło mu się lepiej powodzić, za 300$ kupił nawet krowę.

Droga szeroka, łatwe podejście, rozmawiamy sobie z innymi turystami. O, tu grupa Finów: dwóch grubasów i przesympatyczna babka z ciętym językiem, a tam grupa profesjonalnie wyglądających turystów, to Szwajcarzy z jednym rodzynkiem - polskim emigrantem. Niestety wyemigrował do Niemiec i dość trudno mu jest porozumieć się ze Szwajcarami, którzy świergolą w szwicerze, a nie hoh duetchu. No cóż jego problem, mógł nie emigrować, byłby z nami.

Dochodzimy do Mandara hut. Wielka polana z domkami kempingowymi, ciasno i niestety nie ma już możliwości spania dwóch osób w czteroosobowym pokoju. Wszyscy muszą być upchnięci, każda prycza zajęta. Adraian śpi z nami, a Andrzej gdzieś z Norwegiem i jakimiś Angolami. Rano okaże się, że Rasta-Wiking głośno gada przez sen.

Mandara hut (2715m) - Horombo hut (3705m)

Przed śniadaniem rozmawiam sobie z Janem - Rasta-Wikingiem. Okazuje się, że, tak jak i my, bierze lek przeciwmalaryczny ale nie codziennie, lecz raz na tydzień. W ulotce naszego malaronu napisane jest, że może on wywoływać "dziwne sny i dziwne myśli". Pytam Jana czy jego lek też ma takie skutki uboczne. O, tak, nawet baardzo dziwne.

Podejście bardzo łagodne, droga monotonna. Dobrze, że mamy Adriana, ten cały czas gada, najważniejsze, że wesoło. Przez te pięć godzin śmiechu było co niemiara. Jak tylko Adrian zorientował się, że Muzina to ksywka, zaczął wszystkich uczyć, znanego z dzieciństwa, "Murzynka Bambo". Gadamy, śmiejemy się i w ten sposób docieramy do Horombo Hut. Domki większe, ale za to sześcioosobowe. Do naszej piątki dołącza Rasta-Wiking. Po krótkim odpoczynku robimy jeszcze niedługą wycieczkę aklimatyzacyjną do Zebra Rock.

Plan na jutro jest taki: mamy dojść do Kibo hut, co ma zająć 4-5 godzin, nieco odpocząć i już o 2300 rozpocząć atak. Wejście na szczyt planowane jest na godz. 600-700. A więc cała następna noc w plecy. Umawiamy się zatem, że jutro rano wstajemy o 400, żeby do Kibo dotrzeć na 1100 i tam spróbować się wyspać. Nasi przewodnicy nieco narzekają na takie muzungu time jednak ponieważ, dzięki Adkowi, mamy z nimi wspaniałe relacje godzą się.

Kolację jemy ze starszą, białą parą (ok. 40 lat) z RPA. Potwierdzają, że przestępczość jest u nich wysoka i rośnie, oraz dodają, że rośnie również roszczeniowość społeczeństwa. Skąd my to znamy?

Zasypiamy. Wieczorem w domku jest ok. 12oC, nazajutrz rano 6oC. A jednak daje się żyć!

Horombo hut (3705m) - Kibo hut (4730m)

Nasze plany "błyskawicznego" wyjścia wniwecz obraca kucharz - na śniadanie czekamy ponad pół godziny. Zimno, oglądamy wspaniały wschód słońca. Na podeście stołówki, ktoś śpi zapatulony w wielki puchowy śpiwór. Za chwilę okaże się, że to nasza rodaczka. Nawet nie narzeka, że ją obudziliśmy gadaniem i tupaniem. Mówi, że uwielbia oglądać wschód słońca, natomiast nasz Górol twierdzi, że się jakoś poprztykała ze swoimi.

W końcu wychodzimy. Nasi przewodnicy zaczęli śpiewać "Jambo bana" - chyba najpopularniejszą tanzańską piosenkę. Zaczęliśmy się jej od nich uczyć.

Piosenka Jambo bana
Jambo,
Jambo bwana
Habari gani?
Mzuri sana
Wageni wakaribishwa
Kilimanjaro hakuna matata
Ukifika Mandara hakuna matata
Ukifika Horombo hakuna matata
Ukifika Kibo hakuna matata
Ukifika Gilmansi hakuna matata
Ukifika Uhuru hakuna matata
Czołem
Czołem Panie
Jak się masz?
Bardzo dobrze
Zapraszamy
Kilimanjaro nie ma sprawy
Doszliśmy do Mandara nie ma sprawy
Doszliśmy do Horombo nie ma sprawy
Doszliśmy do Kibo nie ma sprawy
Doszliśmy do Gilmansi nie ma sprawy
Weszliśmy na Uhuru nie ma sprawy

Po chwili Adrian zna ję na pamięć i śpiewa z każdym kogo napotykamy. Jest tak popularna, że praktycznie każdy porter ją odśpiewuje. Kupa śmiechu, wszyscy zadowoleni, atmosfera wspaniała - lepszego KO'wca nie mogliśmy sobie wymarzyć.

Do Kibo hut dochodzimy przed 1200. Do wyjścia na atak szczytowy mamy 12 godzin. W schronie zimno (ok. 11oC). Jemy obiad i zalegamy w śpiworach. Przed samym wyjściem planowane są tylko ciepłe napoje i herbatniki.

Zwiedzamy jeszcze kible, po lewej dla turystów, po prawej dla porterów - coś jakby segregacja... Potem robimy jeszcze kilka fotek w baraku gdzie kucharze przygotowują strawę. Panuje w nim niemiłosierny tłok.

Do naszego pokoju po kilku godzinach dochodzi wycieczka starszych Niemców, jest wśród nich też kobieta, tak na oko siedemdziesięcioletnia babcia. W przeciwieństwie do nas kładą się dopiero w okolicach 1900.

2012.10.26 piątek Kibo hut (4730m) - Uhuru Peak (5895m) - Horombo hut (3705m)

Tuż po 2300 budzimy się i wychodzimy na korytarz posilić się. Pijemy czaj, jemy biszkopty. Jesteśmy tak przygotowani, że już nie wracamy do pokoju. O 000 wychodzimy na zewnątrz i powoli (bardzo pole pole) idziemy do góry. Mamy podejść z 4750 na 5895 m. n.p.m. Wysokość nie robi na nas większego wrażenia - podchodzimy bardzo bardzo wolno. Daje się natomiast we znaki zimno. Adrian oderwał się od naszej grupy i wkrótce straciliśmy z oczu jego i Koniego czołówki. W pewnym momencie Danusię dopadł kryzys energetyczny - wyszło, to że przed wyjściem tylko piliśmy i zjedliśmy kilka herbatników. Ciepła herabta, jakieś cukierki, dodatkowa kurtka od Andrzeja, teraz w pełni profesjonalnie opiekującego się nami, szybko sprawiają, że siły wracają.

Po drodze widać coraz więcej śmieci - zużytych poduszeczek grzewczych. Co za pieprzeni ludzie, przecież to nic nie waży, ale im się, kuźwa, nie chce zabierać ich ze sobą, tylko paskudzą jak świnie. Nota bene poduszeczki te na tej wysokości, ze względu na małą zawartość tlenu, mają mizerną efektywność - grzeją słabo lub wcale.

Okazało się, że Adrian wszedł jako pierwszy na szczyt. Gnał, to i wlazł jeszcze po ciemku, no i musiał czekać (marznąć) na nas przez około 1.5 godziny, a było wtedy nie mniej niż -15oC, całe szczęście, że nie wiało.

Uhuru w suahili znaczy wolność. Taka mała shizofrenia: Meru to szczyt socjalizmu, a ten to szczyt wolności - dwie skrajności, o których jednocześnie marzą.

Na szczycie sielanka i pełne zadowolenie. Wschód słońca. Mr. G. oddał swoją kurtkę jakiejś dogorywającej po drodze Beligijce i teraz w tym zimnie robimy sobie z nim zdjęcie w mojej koszulce firmowej. Wszyscy wszystkim gratulują na około. W pewnym momencie ktoś zwraca uwagę naszej grupie, że już za długo okupujemy najlepsze miejsce do zdjęć szczytowych. Jasne, czas szybko leci, spadamy.

W drodze powrotnej po przejściu może 10 minut widzę Niemiecką babcię - z całej swojej grupy jest pierwsza! Gratuluję i spadamy dalej. Adrian jest mocno zmęczony, jak widać to wysforowanie się na czoło daje mu się teraz mocno we znaki.

W Kibo Hut jesteśmy przed 900, śpimy do 1100, jemy wspaniały kartoflany lunch i walimy do Horombo Hut. A tam nie mamy już ochoty na dłuższe pogawędki i zaraz po obiedzie idziemy spać, umawiając się wprzódy, że jutro rano znów budzimy się bardzo rano - wiecie o muzungu time.

Horombo hut (3705m) - Marangu Gate (1860m)

Budzimy się przed świtem, niebo bezchmurne, u stóp kobierzec ze skłębionych chmur. Dopiero teraz konstatuję, że do tej pory nie spadła na nas ani jedna kropla deszczu, tu na tej, uważanej za mokrą, górze.

Chórem odśpiewujemy a capella Jambo, jambo bana i wypłacamy porterom napiwki. Pieniądze zwinięte w ruloniki i opatrzone banderolką (kawałek papieru + plaster) z imieniem i nazwiskiem. Andrzej zauważa, że kilku porterów jest podstawionych - gdy wyczytujemy imię i nazwisko nie wiedzą, który ma podejść i zostają wypchnięci. Wypłacamy 12 osobom, a tak faktycznie mamy ich sześciu.

Sam dzień zapowiada się przenudnie - 6 godzin łagodnego zejścia łagodną ścieżką. Nudno ale to jest dobre miejsce i dobry czas by porozmawiać z naszymi przewodnikami. Andrzej ględzi, że się go słuchać nie da, ale za to Muzina opowiada mi sporo ciekawych rzeczy:

  1. Wynajmuje w Moshi pokój z łazienką za 20 US$/mies. Pokój 4 na 4 m. Za wodę płaci 3 US$, a za prąd 5000 TSH. Żona, jak są zamówienia, dorabia sobie 4 godziny dziennie za 60 000 TSH (ok. 20 US$) miesięcznie. Z kolei w swej rodzinnej wiosce dzierżawi od kogoś hektar i sadzi na nim kukurydzę. W czasie wolnym od prowadzenia wypraw dorabia sobie w warsztacie jako mechanik, umie bowiem naprawiać samochody.
  2. Kucharz wyprawy musi odbyć szkolenie i raz do roku musi przebyć obowiązkowe badania medyczne.
  3. Przewodnicy po Kili kształcą się w trzyletniej szkole.
  4. Wszystko gotowane jest w szybkowarach. Przepis na smaczną potrawkę: dużo ziemniaków, cebula, pomidory, marchewka ugotowane w szybkowarze do miękkości ziemniaków.
  5. Dziadek Muziny był bogaty - miał dwie żony...
  6. Rynek usług turystycznych to prawdziwie wolny rynek , niestety w obu znaczeniach słowa wolny - zarówno dobrowolny jak i, że dochodzi do niego do wszystkiego co nie jest zabronione. Firmy powstają, jak grzyby po deszczu, nawet w sytuacji, gdy pracownik podpieprzy z faksu swego pryncypała zamówienie na wycieczkę. Fachowcy, tacy jak Muzina, pracują dla wielu firm.

Z Adrianem zaczepiamy nieomal każdego podchodzącego. Prawie zawsze jest kupa śmiechu, bo Adrian ma niespożyte pokłady pomysłów na rozśmieszanie. Skąd jesteście? Z Anglii. Czy to taki kraj co leży obok Szkocji?, babce z Finlandii gratuluje wspaniałej, zimnej wódki, a Meksykankom wyśpiewuje cielito lindo - tradycyjną maksykańską pieśń ludową...

Spotykamy Rosjan. "Nam potrzebny jest car. A Putin jest the best..." - tak mówią w krótkiej rozmowie. Gdy z kolei opowiadam mu jak oszukują na tragarzach przewodnicy, ten mi na to: "A niech oszukują". Może to jest właśnie dla nas recepta - olewać to wszystko.

Bramka wejściowa to ogrodzony park, do którego wejście tubylcom jest wzbronione. Ale oczywiście jak wszędzie są równi i równiejsi, łazi pomiędzy nami taki jden wymoczek i już coś naraja. Nawet wpieprzył się w naszą grupę podczas wypłacania napiwków. Całą grupą zmieniliśmy miejsce, po to żeby się pozbyć jego samego i natrętnych spojrzeń innych spoza ogrodzenia.

Na bramce odbieramy certyfikaty wejścia na sam szczyt, z podkreśleniem na sam, bowiem wiele osób dociera tylko do Guilmans Point. Na parkingu wsiadamy do obleganego przez sprzedawców busika i w drogę do Moshi.

Jeden z braci Kessy, który pofatygował się by nas odebrać pokazuje mi swój dom - koszt wybudowania takiej nieruchomości to 15 000 US$.

Pod Kessy Brothers Tours dopada mnie facet od kontraktu na bransoletki. Daje mi je. Już chcę wypłacić mu zakontraktowane 40$ ale coś mnie tknęło i proszę Danusię o przeliczenie. Opasek jest 30! Gość nawet się nie zająknął, że zrobił mniej. Wypłacam mu 30$, a ten mi pieprzy, że musiał tu dojechać z Marangu Gate na rowerze. Afryka! Gdy mu mówiłem by wziął numer telefonu naszego przewodnika powiedział, że go zna, i miało być hakuna matata, a teraz marudzi.

Pakujemy się, jutro rano wylot do domu

Kilimanjaro Airport - Doha

Pobudka, przysznic, śniadanie, końcówka pakowania i koniec Tanzanii. Opuszczamy ten kraj po dwóch spędzonych w nim tygodniach. Jeszcze zdjęcie przy wielkiej żyrafie przed sklepem. Międzylądowanie w Dar es Saalam i lądowanie w Doha. Tu długi postój i okazuje się, że jeśli pomiędzy lotami jest przerwa dłuższa niż... to należy się z definicji posiłek. Faktycznie jest taki punkt na lotnisku i dają nam voucher. Jemy wspaniały ryż i jagnięcinę, jak się później okaże sprawcę żołądkowych "burz i naporów".

Danusia przez niedopatrzenie włożyła do bagażu podręcznego nożyczki do paznokci. Przy wylocie tego nie zauważono. Tu w Doha podczas wchodzenia na teren portu lotniczego wyłapała to celniczka o twarzy ukrytej przez parandżę. Tylko ślepia było jej widać i wytatuowane ramiona. Choć były to nożyczki pamiątkowe - prezent od Babci z okazji urodzin wnuka, to pogodziliśmy się ze stratą. Jednak po chwili Marta wróciła do celniczki i zaczęła z nią rozmawiać, ta zawołała zwierzchnika i ten zwrócił nożyczki. Podczas kontroli przed wylotem też nam je puszczono. Kurcze, nie tacy źli są ludzie na tym świecie...

Mediolan Warszawa

Mediolan w śniegu i mrozie. Z nożyczkami nie chcemy już ryzykować i prosimy poznanych Włochów o wysłanie ich listem. Dajemy im przedmiot potencjalnej zbrodni i kilka dolarów. Po dwóch tygodniach nożyczki docierają. Kurcze, nie tacy źli są ludzie na tym świecie...

Podsumowanie Na koniec

Odpocząłem jak rzadko kiedy, a w wielkim stopniu przyczynił się do tego Adrian, gość, na którym można polegać, i który rozweselał jak mało kto.

Kessy Brothers - każdy z tutejszych im zazdrości, każdy chciałby mieć tyle co oni, ale nik z nich nie podejmuje działań, które do tego mogłyby doprowadzić, czyli:

  • inwestowania
  • myślenia długoterminowego
  • odpowiedzialności
Choć może nie wszyscy, Muzina wydaje się być dobrym kandydatem...

Garść przydatnych informacji

Co zabrać
  • Warto ze sobą wziąć dużo banknotów dolarowych w drobnych nominałach. Np. razem 800 w tym: 4x50$ 10x20$ 40x5$ i 200x1$. Dolary są przyjmowane tak samo jak tanzańskie szylingi, od tej reguły był tylko jeden wyjątek: market z kasami komputerowymi.
  • Dobrą lornetkę na safari i obiektyw z najlepszym zoomem na jaki nas stać.
  • Wór transportowy do pakowania bagażu np. taki jak ten
  • Chusteczkę na usta i nos lub maskę chroniące przed pyłem i kurzem. Głównie dotyczy to safari.
  • Wzięliśmy turystyczną maszynkę do gotowania - nie skorzystaliśmy z niej ani razu.
  • Wzięliśmy tabletki do odkażania wody - nie skorzystaliśmy ani razu.

Przydatny słowniczek suahili Zdecydowana większość Tanzańczyków mówi po angielsku, a jeśli nie to jakoś rozumie. Natomiast wielkim atutem przybysza jest znajomośc kilku słów i zwrotów w suahili - pomaga to w nawiązaniu kontaktów, załatwianiu spraw i targowaniu.
  • asante - dziękuję
  • karibu - proszę, zapraszam (welcome)
  • niani - małpa; baboon - pawian
  • muzungu - biały człowiek
  • barabara - droga, szosa (i żadne tam inne takie)
  • raka raka - szybko
  • pole - przepraszam
  • pole pole - wolno

Akcja górska
  • Wyczytałem gdzieś w internecie, że czystość materacy na trasie Kilimanjaro pozostawia wiele do życzenia i warto zabrać ze sobą karimaty. Zabraliśmy, ale ani razu ich nie użyliśmy. W Kibo Hut (4750 m n.p.m.) byłem świadkiem jak obsługa zmieniała prześcieradlane obwoluty materacy.

Zakupy
  • Są nieliczne markety, w których ceny są podane przy produkcie
  • W 98% sklepów o cenę pytamy się sprzedawcy, a on podaje tzw muzungu price - czyli 3-4 razy zawyżoną. Targować się po prostu trzeba.
  • Bardzo wielu sprzedawców pamiątek, mówi - sam to robię, ale prawda jest taka, że jest spora specjalizacja. Przy wyrobach drewnianych jeden z nich przyznał się, że kupuje rough (obrobione zgrubnie) figurki zwierząt lub miski i łyżki i sam dokonuje obróbki finalnej - całkiem możliwe, bo u jednego z nich te same hebanowe zestawy do nakładania sałaty były o wiele lepiej wykończone niż u innych.
  • Jak zwykle ceny są niższe na obrzeżach (miast, bazarów) niż w centrach.

Ludzie
  • Generalnie sympatyczni (to oni sprzedają nam swe towary i usługi)
  • Bardzo częste są kontrole policyjne na drogach - na odcinku 200 km kontrolowano nas ok. 7 razy.
  • Nastawieni są na wyciąganie od białych pieniędzy - jak to określiłem nieskrępowani w braniu.