Na tydzień przed wylotem zaczynam szukać informacji o Peru i… od razu trafiam na informacje o panującej w tym kraju wielkiej przestępczości. O kurcze gdzie my jedziemy?
Lecimy przez Amsterdam, którym czekamy na następny samolot około dwóch godzin. Łazimy sobie po sklepach oglądając ciekawostki elektroniczne oraz sklepy z lokalnymi towarami: tulipanami, chodakami i serami.
13 godzinny lot na prawdę daje w kość. Obsługa w KLM'ie jest bardzo miła. Jeszcze do niedawna alkohol był w tych liniach bez ograniczeń, teraz w zasadzie też, pod jednym wszak warunkiem - trzeba go spożywać siedząc na swoim miejscu. Posiłki (w większości przypominające smakiem i konsystencją kit) są cztery: obiad, lody, zapiekanka na kolację i bułka z herbatą.
Sobota
|
|
|
Lądujemy w Limie, jest już ciemno. Nikt nas ani nie dopada ani nie obskakuje, lotnisko jest spokojne. Przejmuje nas syn Polki i Peruwiańczyka Paweł Canchaya Kralewski. Od razu informuje "Gdyby ktoś chciał wam ponieść bagaż nie pozwalajcie. Wózki są za darmo.".
W autobusie do hotelu przekazuje nam kilka informacji o Peru. Terytorialnie jest 4 razy większe od Polski. W Limie (nie należy tego utożsamiać z Peru - "Deszcz nie pada"). Jak chcemy sami zwiedzać miasto to w grupach co najmniej 3 osobowych i musi być co najmniej jeden macho. Ponieważ już niedługo znajdziemy się na niecodziennej dla Polaków wysokości Paweł podaje 5 zasad by nie mieć z nią problemu:
W hotelu dołączaja do Pawła jego mama - Maria Kralewska i tato Anibal Canchaya Moya (ten trzeci człon to nazwisko mamy). Wszyscy razem prowadzą firmę turystyczną "Maria Kralewska Turismo y Aventura" [http://peru-wakacje.pl/]. Szybciutko lokujemy się w pokojach i ciupasem schodzimy do hallu, w którym Anibal opowiada nam o peruwiańskich owocach i demostruje jak się je je. Najciekawsza jest chyba opuncja - owoc przekolczastego kaktusa. I tak o 3.00 w nocy opychamy się egzotycznymi owocami: opuncją - zdejmując z niej grubą skórę, łyżeczkując maracuję i granado oraz wcinając złote i zielone jagody.
Lima leży na obszarze sejsmicznym, trzęsienia ziemi są to bardzo częste. Wszystkie domy budowane są w taki sposób, by wytrzymały trzęsienie 8 w skali Richtera (ogromne zniszczenia)
"Gdyby trzęsienie miało większą siłę nie należy się tym przejmować. I tak by nikt nie przeżył." - mówi Paweł. W restauracji od razu zwracamy uwagę gdzie należy się schronić gdyby ziemia zadrżała - wyznaczone są specjalne miejsca, tam gdzie konstrukcja jest najwytrzymalsza.
Na koniec nasza polska przewodniczka Marta próbuje wyciągnąć nas na spacer po Limie. Na co Pani Maria od razu rzuca: "Teraz!? Przecież od razu was skroją. Kroją jak tylko zobaczą Gringo na horyzoncie. Jeśli już musicie iść, to nic ze sobą nie bierzcie.". Z drugiej strony w przewodnikach piszą by niczego nie zostawiać w pokojach hotelowych…
Część naszych jednak poszła powałęsać się nocą po okolicy i wrócili bez probelmu. Nic się nie stało.
Niedziela
Po śniadaniu w hotelu udajemy się na lotnisko, by krajowymi liniami lotniczymi przedostać się do Arequipy, pięknego kolonialnego miasta w 2000 roku wpisanego na listę UNESCO. Po zalogowaniu się w hotelu wyruszymy na popołudniowe zwiedzanie miasta. Zobaczymy między innymi kolonialna dzielnicę San LAzaro, katedrę, jezuicki kościół La Compania wybudowany i fantazyjnie ozdobiony przez Indian, klasztor Santa Catalina, gdzie będziemy mogli zobaczyć jego ciagle zamieszkane przez mniszki wnetrza oraz wiele innych miejsc w tym niewielkim mieście.
Lokalnymi liniami lotniczymi przemieszczamy się z Limy do Arequipy. Widać, że przestępczość w Peru musi być ogromna, świadczą o tym, nie spotykanie w Europie, zwasze ogrodzone domy oraz to, że te ogrodzenia są bardzo ostro zakończone lub zwieńczone drutem kolczastym czasem pod napięciem, wmurowaną szklaną stłuczką lub… kaktusami. Ponoć Arequipa jest miastem wyjątkowym. No cóż, jest to byłe miasto kolonialne i jako takie zostało wpisane w 2000 roku na listę UNESCO.
Sprawnie dostajemy się do samolotu. Po 1 godzinie i 5 minutach jesteśmy na miejscu. Arequipa to drugie najwieksze miasto Peru. Jest bogate - dorobiło się w XVIII i XIX wieku handlując wełną z Anglią. Mieszkańcy Arequipy nie mówią o sobie, że są Peruwiańczykami, lecz Arequipiańczykami. Ponoć z chęcią odłączyliby się od Peru.
Oglądamy z zewnątrz katedrę i dwa inne kościoły, po czym zwiedzamy muzeum - klasztor dla kobiet - Santa Catalina. Robi wrażenie szczególnie wtedy gdy wyobrazimy sobie jak mieszkały w nim mniszki.
Klasztor Santa Catalina był instytucją szczególną, założoną w 1580 roku przez bogatą wdowę Marię de Guzman wyłącznie dla córek z bogatych, mieszczańskich rodów. Co ciekawe, przyzwyczajone do wychowania w przepychu dziewczęta również i w klasztorze posiadały do dyspozycji służących, srebrne sztućce i porcelanowe talerze. Klasztor w czasach swej świetności był zamieszkany przez pół tysiąca ludzi – jak wspomniano, głównie pochodzących z najznakomitszych hiszpańskich rodów zakonnic, ich niewolnic i służących. Od niedawna udostępniony publiczności[…]. To takie jakby „miasto w mieście”. Mnóstwo tutaj pomniejszych budynków, uliczek, zakamarków, kaplic, cel, ogrodów. Atmosferę podczas zwiedzania współtworzy puszczona dyskretnie muzyka poważna i sakralna rozbrzmiewająca jakby z pobliskiej kapliczki, w której wydawałoby się, że właśnie zakonnice odprawiają modły. Co ciekawe, każda uliczka w klasztorze ma swoją nazwę, a każdy "region" ma inny kolor budynków o intensywnym kolorze: rdzawoczerwonym, zielonym lub kobaltowym.
[Źródło: https://www.holidaycheck.pl/pi/5c990f8b-cbe3-35a2-a953-93e1086023c6]
I tak sobie myślę: Hiszpanie dokonali wielkich podbojów, Angole również. Obie te cywilizacje budują swe miasta na bazie szachownic, a nie gwiazdy jak Francuzi czy Rosjanie. I oba te imperia im się rozsypały. Dążność władzy centralnej jest zawsze ta sama.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Poniedziałek
Po bardzo wczesnym śniadaniu opuścimy nasz hotel i busem udamy się do legendarnego Kanionu Colca. Po drodze miniemy krajobrazy udekorowane licznymi wulkanami, by finalnie dotrzeć do punktu startu naszego trekkingu w San Miguel Pampas (3300 m.n.p.m.). Z tego miejsca ruszymy pieszo na dno kanionu, by po trzech godzinach marszu dotrzeć do osady San Juan de Chuccho, gdzie założymy nasz obóz na noc (2400 m.)
Dziś mamy zwiedzić pierwszy wielki punkt programu - Kanion Colca. Po przeczytaniu ksiażki Joe Kane'a "Z nurtem Amazonki. Pionierska wyprawa Piotra Chmielińskiego" spodziewałem się Bóg wie czego - moze takiego kanionu Verdon z pionowymi ścianami wysokimi na 1500 metrów. A tu nic zwykłe zejście, a sam kanion swym ogromem nie powala.
Śniadanie - niby szwedzki stół, ale jedzenia jest stosunkowo mało. Plasterki szynki ściśle wydzielone, masło, dżem itp. W trakcie gdy zastanawiam się ile wziąć owoców by wszyscy mieli po równo, jeden członek naszej ekipy ładuje sobie od razu bardzo dużo. To takie typowe socjalistyczne rozgrywki.
Jedziemy przez Altiplano i widzimy pierwsze lamy i alpaki. W punkcie obserwacyjnym kondorów brak. Schodzimy z poziomu 3300 m.n.p.m. na 2400. Mamy naszego przewodnika ale dołącza do nas jeszcze przemalutka Natalia - ona prowadzi, on zamyka.
Śpimy w prymitywnych pokojach. Wieczorem zabijam na ścianie 3-centymetrowego skorpiona, a potem w nocy jeszcze jednego tak na oko 15 mm. Podczas wieczornej rozmowy wspominamy sobie robotnego Koreańczyka z Australii.
|
|
|
Wtorek
Zejście do "Oazy Andów" Sangalle, położonej na wys. 1850 m.n.p.m. Oaza ma ciepły klimat, z tego powodu jest bujnie porośnięta i będziemy mieć możliwość kapieli w okolicznych basenach źródlanych. Dojaz do Cabanoconde (3287 m.n.p.m.), przedostatniego miasteczka po lewej stronie kanionu.
Dziś dość ciekawy trek po kanionie. Pierwsza atrakcja to przefotogieniczna babina w zagubionej wiosce, wyposażonej jednak w fotowoltaikę. Potem przejście przez kaktusowy zagajnik, który był na tyle gęsty, że nas pokłuł. To te właśnie kaktusy owocują opuncjami. Południowy skwar spędzamy pluskając się w basenie "Oazy Andów" Sangalle. Po czym musimy wyjść z kanionu. Cała nasza grupa się rozciąga do tego stopnia, że tracimy kontakt wzrokowy ze sobą. Pod koniec dnia wychodzimy na płaskowyż, ale jakież jest nasze zdziwienie, że żeby dojść do Cabanoconde musimy jeszcze iść po płaskim przez 40 minut. Po drodze kupuję sobie sztywny peruwiański kapelusz, w którym zacznę paradować już od jutra.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Środa
Przejazd busem do La Cruz del Condor (3800 m.n.p.m.), gdzie będziemy mieli okazję podziwiać szybujące nad kanionem najprawdziwsze kondory. Odwiedzimy też źródła termalne w La Calera gdzie będziemy mogli zażyć kąpieli. Po lunchu udamy się do Puno.
W porównaniu z lepiankami w San Juan de Chuccho hotel w Cabanoconde to istny luksus. Dziś dzień raczej nudny - jedziemy busem z przystankami.
Gdy w końcu wylądowaliśmy w Puno okazało się, że nie wymieniają jednodolarówek. Niektóre kantory proponują co prawda po 2 soles z 1 $US, zamiast standardowego 2.7 soles. Z jednej strony łapserdaki, z drugiej - wolny rynek.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Czwartek
Wcześnie rano ruszymy na niezwykłą przygodę motorówką poprzez bezkresne wody jeziora Titicaca. Dotrzemy do sławnych "pływających wysp" zamieszkałych przez "wodny lud" o nazwie Uros. Odkryjemy tu tajemnice budowania przez nich pływających wysp z rośliny "totora". Obiad zjemy na Amantani - wyspie miłości w domu lokalnych mieszkańców. Po południu odwiedzimy Cerro Llacastiti - światynię ceremonialną Pachatata i Pachamama. Na noc wrócimy do hotelu w Puno.
Dziś zwiedzamy wyspy na jeziorze Titicaca znane jako trzcinowe, a w gruncie rzeczy sitowiowe. Titi to puma, caca to szara. Warunki życia na wysepkach są bardzo prymitywne. Domek z sitowia to jak ciasny namiot. Ponoc nie przemaka. Wszędzie na wysepce czuje się wilgoć. Jednak tubylcy (lud Uros) nie chorują na artretyzm, ponoc dlatego, że wyjadają białą gąbkę z łodyg sitowia. Wysepek jest kilkanaście, każda to oddzielne stanowisko dla niedużej grupki turystów. Podpłynęliśmy do jednej z nich i tam mieszkające kobiety wraz z naszym przewodnikiem opowiedziały o tym jak wysepki funkcjonują. Od góry układa się sitowie, które od dołu gnije, proces ten jest jednak na tyle wolny, że warstwa sitowia o grubości od 1 do 2 metrów stanowi wysepkę.
Sitowie - nazywane tutaj totora - się je, sitowie leczy, sitowiem się pali, z sitowia buduje się wysepki i domki, z sitowia wyplata się maty i robi łodzie. Po pokazie pozujemy do zdjęć i kupujemy pamiątki. Pomimo, ze to wszystko jest wyreżyserowane to jednak jest na tyle egzotyczne, że robi wrażenie.
Po opuszczeniu sitowiowych wysp płyniemy na wyspę z ruinami prastarej świątyni Inków. Ponieważ ruiny ledwo co wystają z ziemi, to większe zainteresowanie budzi w nas nowobudowany dom. Od razu porównujemy go do naszych - polskich technologii.
Wieczorem, gdy już byliśmy w hotelu rozpadał się rzęsisty deszcz. temperatura na zewnątrz wynosiła 7°C. Ponoć Urosi dalej mieszkają na tych wyspach. W co wątpię, ale gdyby jednak to im nie zazdroszczę. Choć w hotelu też nie ma grzejników.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Piątek
Rano jedziemy na stację autobusową skąd udamy się busem do królewskiego miasta Cuzco. Bedziemy podróżować przez malowniczy płaskowyż Colla, po drodze zatrzymując się w Ayaviri - znanym centrum rękodzieła tekstylnego i by odwiedzić ruiny prekolumbijskie kultury Pucara. Po lunchu w lokalnej restauracyjce zwiedzimy ruiny Inków Pachacutec w Raqchi oraz malownicze jezioro Wacarpay oraz miasto Andahuaylillas z "kaplicą Sykstyńską Ameryki". Na końcu przybedziemy do Cuzco gdzie zanocujemy w hotelu.
Dzisiaj znów dzień w busie. Nasz przewodnik Enrique robi krótki wykład z historii politycznej Peru. To co udało mi się z tego zanotować: Wpływ rewolucjonistów spowodował demokrację i reforme rolną. Ale ponieważ rewolucjoniści nie byli u władzy to szkolili terrorystów. Wynotowałm też jego dwie złote myśli:
Na parkingu ciekway kibel bez wody, rzczej z wodą wystawiona na zewnątrz i możliwość zakupu przeróżnych pamiątek. Wspaniały obiad, zwiedzanie ruin przekolumbijskiej kultury Pucara, centrum rękodzielnictwa - trzeba przyznać, że z zakupem pamiątek w Peru nie ma żadnego problemu. A ruiny Inkaskie świątyni Wiracocha mocno pobudzają wyobraźnię, szczególnie te idealne pasowania granitowych głazów. Jak oni to robili? Nie przekonuje mnie współczesny podręcznik naszego przewodnika, w którym ktoś tłumaczy, że granit obrabiano narzędziami z brązu. Nigdy nie obrabiał granitu. Zagadka są też te zaiste idealne pasowania.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Otrzymaliśmy przydziały do naszych pokoi. Trochę marudziliśmy bo okna z naszego wychodziły na skrzyżowanie i baliśmy się, że będzie głośno. Było jednak OK i spaliśmy całkiem dobrze. Jednak nazajutrz okazało się, że trzech naszych spało w pokoju bez okien!? Tzn było jakieś malitkie okienko, a raczej lufcik wychodzący do szybu. Ale w szybie mieszały się przeróżne zapachy, i te z kuchni i te z pokojów poniżej. Co gorsza chłopaków zalało. Sam budynek jakoś tak fatalnie musiał być zbudowany, że jakimiś tajemnymi kanalikami woda z dachu kapała im na łóżko. Smród i wilgoć.
Przyznam, że po raz pierwszy spotkałem się z pokojami bez okien. Ale jak pokazały późniejsze doświadczenia - w Ameryce Południowej często się to zdarza.
Sobota
Całodzienna wyprawa do świętej doliny Inków. Odwiedzimy miejsca, które były ekonomicznym, rolniczym i religijnym sercem Imperium Inków, w tym miasta Calca i Urubamba, cytadelę Ollantaytambo oraz sławne, malownicze targowisko w Pisac, gdzie będzie można zobaczyć autentyczne arcydzieła indiańskiej sztuki ludowej. Lunch zjemy w klimatycznej knajpce po drodze. Późnym popołudniem powrót do Cuzco.
Oprócz tych nieszczególnych pokoi, sam hotel i śniadanie były w porządku. Jako pierwsze zwiedziliśmy Santuario Animal de Cochahuasi. To prywatne zoo, a zwierzęta, jak twierdzą właściciele, to uratowane okazy, przynoszone przez okolicznych mieszkańców. Można oczywiście w to wierzyć lub nie. Zwierząt rzeczywiście sporo, pokazane jest również bogactwo gatunkowe ziemniaków i kukurydzy. Gatunków ponoć są setki. I rzeczywiście widać mnóstwo różnokształtnych kartofli oraz przeróżnych kolorystycznie i rozmiarowo kukurydz. Zoo, ponieważ prywatne, to jest dobrze i ciekawie zorganizowane: są nie tylko zwierzęta i stanowiska wystawowe, lecz również pokazy rękodzielnictwa i sklep z pamiątkami.
Zaskoczył mnie dziki kot zamknięty w klatce z bardzo małymi oczkami. Był tak przeraźliwie szybki, że wielu z jego ruchów nie udawało się nawet zobaczyć. Napis na klatce głosił, jeśli wsuniesz do klatki palec (nic innego przez te oczka by nie przeszło) kot go odgryzie. Ciekawym był również lot kondora prosto na nas. Ktoś nawet dostał nim w głowę.
W fortecy Ollantaytambo doszło do śmiesznego zdarzenia. Naszego Rambo-Andrzeja dopadła szkolna wycieczka nastolatek, i każda chciała sobie z nim zrobić fotę. Sam Andrzej babiarzem nie jest i czuł się nieco zażenowany i skrępowany, ale dzielnie pozował do kilkunastu zdjęć z obejmującymi go dzierlatkami.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Niedziela
Przed południem zwiedzanie Cuzco (katedra, główny plac, Świątynia Słońca etc.). Następnie pojedziemy poza miasto do Inkaskiej twierdzy Sacsayhuaman, która zbudowana jest m.in. z kamiennych bloków dochodzących do 9 metrów wysokości i wagi 350 ton.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Poniedziałek
Po śniadaniu wyjedziemy z Cuzco do Mollepata - miejsca startu naszego trekkingu, gdzie będą już na nas czekać muły. Po uformowaniu karawany rozpoczniemy trekking w stronę gór Salkantay. Po ok. 5 godzinach dotrzemy do Soraypampa, gdzie założymy obóz. Nocleg w namiotach.
Pierwszy dzień treku. Rano długo jedziemy busem po krętej, wąskiej górskiej drodze. Śniadamy w barze przy ryneczku w niewielkiej mieścinie Mollepata - głównej bazie wypadowej na Salkantay. W barze towarzyszy nam sarenka. Pogoda taka sobie, deszcz wisi w powietrzu ale jak się okaże padał krócej niż godzine i nie był rzęsisty.
Po kilku godzinach łagodnego podejścia dochodzimy do nieiwlkiego wypłaszczenia z dwoma odaszonymi miejscami do biwaku. Tu rozłożymy się na obiad. Nie mamy wyboru jedna z wiat jest już zajęta przez dość głośną grupę. Zresztą nie ma co narzekać ciche grupy chyba się rzadko zdarzają. Po kilku minutach z góry schodzi wysokie chude stworzenie i po chwili wahania dołącza do nas. To młoda, 21-22 letnia, samotna Niemka, która trek robi w odwrotnym kierunku. Częstuje się tylko zupą bo mówi, że już jadła. Jest przechuda. Zapytałem ją czy miała jakieś niebezpieczne przygody. Tak, w Cuzco gdy szła na punkt widokowy z figurą Chrystusa, trzech gości ją sterroryzowało rozbitą butelką. Zabrali jej aparat i pieniądze. Gdy poprosiła oddali jej kary kredytowe i pamięć z aparatu.
Niemka się rozgadała, atmosfera zluzowała i… buch patrzymy a ta przytulona do Andrzeja. Ale to dlatego, że jej opowiedzieliśmy o tym jakie miał powodzenie w fortecy Ollantaytambo :)
Obozowisko Soraypampa niby ciekawe i nieciekawe zarazem. Szklane kule z daleka i na fotografiach wygladaja ciekawie, z bliska zaś tak sobie. Kibli jest mało i są daleko. Śpimy w namiotach rozłożonych pod dachem, czyli pełen luksus - wiadomo, że nas w nocy nie zmoczy. Dach zrobiony jest z zielonego plastiku, namioty sa zielone - no i wszyscy wyglądają jak ufoludki.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Wtorek
Kolejny dzień trekkingu. Czeka nas całkiem spore wyzwanie bo pokonanie wysokiej przełęczy Salkantay (4650 m. n.p.m.). Wokół bedzie nam cały czas towarzyszyć dziki i bezludny krajobraz lodowców, pokrytych snieżna czapa szczytów i zielonych dolin pasma Salkantay. Z przełączy schodzimy do Challway gdzie założymy nasz kolejny obóz. Nocleg w namiotach.
Dzień przełęczy. Ani ciężko się szło no to sobie wsiadła na konika. Lunch jemy nad jeziorem na przełęczy Salkantay. Wieczorem dochodzimy do campingu Challway, który, o dziwo, ma prysznic z ciepłą wodą (ogrzewaną gazem). Przyjemność kosztuje 10 soles czyli ok 4 $US ale przecież można nie korzystać. Kabina prysznicowa to betonowa komórka, totalnie niezorganizowana. Nie wiadomo gdzie nogę postawić i gdzie powiesić ubrania. Korzystamy jednak wszyscy i po kąpieli każdemu pysio się śmieje.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Środa
W tym dniu spotkamy się z takim bogactwem flory górskiej jakiej by trudno wypatrywać w naszych górach. Wedrując wzdłuż rzeki Św. Teresy będziemy mijać liczne wodospady i rozlewiska, spotkamy też rzadkie gatunki orchidei. Po dotarciu do obozowiska w Santa Teresa bedzie możliwość skorzystania z kąpieli w termalnych źródłach. Nocleg w namiotach.
Z obozu z ciepłym prysznicem szliśmy dalej przez dość nudną dżunglę. Monotonię złamał parking ze schodkami, wodpspad i na koniec "most Inków". Zachmurzenie pełne, chmury nisko, mgła dość gęsta i od czasu do czasu popaduje. Zauważyłem jak w praktyce działa konformizm. Wiele osób z naszej grupy odczuło gryzienie komarów nie wtedy gdzy się one pojawiły i zaczęły gryźć, lecz gdy wtedy dgy nasz przewodnik zaczął się od nich opędzać.
Ale gdy doszliśmy do "mostu Inków" poweseliliśmy. Most ten to stalowa lina rozpięta pomiędzy zboczami kanionu. A na niej platforma zawieszona na rolkach. Jak się ktoś chce przeprawić to dociąga sobie ze środka kanionu platformę, wsiada do niej, jedzie w dół (na środek kanionu) po czym wyciąga się na następny brzeg za pomocą liny doczepionej z drugiej strony. Przewodnik pyta czy bysmy chcieli sobie pojeździć. Co za pytanie? Jasne! jeździmy, filmujemy - pełen fun!
W deszczu po przekroczeniu osuwiska kamienno-błtnego dochodzimy do busika, którym zjeżdżamy do obskurnego campingu w Santa Teresa. Po rozłożeniu namiotów jedziemy kąpać się w kolejnych ciepłych źródłach.
Rozmawiam z naszym preuwiańskim przewodnikiem o ITR'ach. Według niego: są głośni, niegrzeczni, i nie respektują lokalnych zwyczajów tylko próbują narzucać własne.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Czwartek
Pojedziemy busem do tamy skąd rozpoczniemy trzygodzinny trek przez góry do Aguas Calientes. Po południu czas wolny.
Budzimy się na campingu po przespanej w szarpany sposób nocy. Dzis mamy 3-godzinny spacer do Aguas Calientes. Trek nudny jak flaki z olejem. Idzie się po płaskim, wzdłuż torów kolejowych, ale na osłodę wśród wspaniałej roślinności tropikalnej i wspaniałymi widokami na okoliczne góry.
Aguas Calientes jest sympatycznym, czyściutkim miasteczkiem pełnym turystów. Narzeszcie czujemy się bezpiecznie.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Piątek
Prawie cały dzień poświęcimy na zwiedzanie tego magicznego miejsca jakim jest Machu Picchu - ponad trzytysięczny szczyt (dopłata 10 US$) oraz zejdziemy na most Inków. O godzinie 18.45 pojedziemy do Cuzco najpierw pociągiem, następnie busem. Nocleg w hotelu.
Śniadanie o 4.30 wyjscie o 5.00. Ustawiamy się w kolejce do wahadłowo kursujących autobusów. Ruszają o 5.30. Złapujemy się na czwarty. Ustawiamy się w kolejce do wejścia, o 6.00 zaczynają wpuszczać. Po otwarciu bramy biegiem pędzimy do miejsca, z którego robionych jest 80% wszystkich zdjęć Machu Picchu. jesteśmy na nim jako pierwsi.
Robi wrażenie. To zaiste jest jeden z cudów świata (fotogieniczność), który działa na wyobraźnię. Wchodzimy na górę Machu Picchu, potem na brame słońca, po czym oglądamy most Inków. jest to niesamowita konstrukcja, zważywsza, że zbudowana bez żadnej zaprawy. Przez 6 godzin łazimy po tym mieście. Zaczynamy być nim nasyceni.
Jedziemy w dół o 14.30. W restauracji próbuja nas oszukać, ale stawiamy grupowy odpór i udaje się zapłacić tylko tyle ile wstępnie ustalaliśmy.
Rozgrywam partie w bilarda z włascicielem klubu. Stół krzywy, kije do dupy, a łuzy wąskie.
Wsiadamy do pociagu I klasy potem bus i ten sam hotel e Cuzco. Zagrożeni umieszczeniem w pokoju bez okien dopłacymu 20 $US za noc i lokuja nas w pokoju przepięknym i panoramicznym widokiem na Cuzco i otaczające je góry. Oddycha się trudno. Cuzco położone jest na wysokości 3399 m n.p.m. a my jeszcze na dodatek mieszkamy na 6 piętrze.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Sobota
Cały dzień do własnej dyspozycji. Można go poświęcić na relaks, zakupy lub spacer po tym niezwykłym mieście.
Mamy dzień do własne dyspozycji, wykupujemy sobie wycieczkę w lokalnym biurze podróży. Zwiedzamy Moray - okragłe tarasy Inków, rzekomo służące im jako instytut upraw rolnych i solanki. Uzyskuje się w nich sół poprzez odparowywanie wody w kolejnych pokładach tarasów. Nasz przewodnik jest lekko szajbnięty. Coś mówi, potem mówi "haha" i zalewa się śmiechem. Śmieje się z własnych dowcipów. Mówi jednocześnie po hiszpańsku i angielsku, przełączając się z języka na język w pół zdania. Ale ogólnie jest symaptycznie.
Przy okazji dowiedziałem się od niego skąd się wzięła nazwa "Świnka morska". Zwierzę to pochodzi z Peru. Jak zawitali tu Anglicy to zaczęli importować to zwierzę do Liverpoolu, nazywajac ja po prostu "pig" ze względu na odgłosy jakie wydaje. Na wolnym rynku cena za sztukę ukształtowała się na poziomie gwinei, stąd już Anglicy mieszkajacy w Anglii i kupujący ją zaczęli ją nazywać "guinea pig". Z kolei Niemcy, którzy kupowali ją od Anglików nazwali ją "Meerschweinchen" - świnką morską, bo przybywała do nich z morza. Francuzi dla odmiany mówili o niej "cochon d'Inde".
Jeden z naszych o ksywce Horge zwiedzał katedrę. Wszedł do niej za darmo bo była msza, ale wszystkie jej wspaniałości były zamknięte. Oglądać je można tylko po wykupieniu biletu, gdy po mszy świątynia zamienia się w muzeum.
Niedziela
Po śniadaniu jedziemy na lotnisko skąd polecimy do Limy. Całą pozostałą część dnia poswięcimy na zwiedzanie tego pięknego miasta.Odwiedzimy m. in. Plaza Mayor, Pałac i Ratusz, dzielnicę kolonialną, bazylike św. Franciszka i wiele innych fascynujacych budowli. Wieczorempożegnalna kolacja w klimatycznej restauracji na palach nad falami oceanu.
Ostatni raz budzimy się w naszym wspaniałym pokoju na szóstym pietrze. Ostatni raz rzucamy okiem na piękną panoramę brzydkiego Cuzco.
Godzina lotu do Limy, przejmuje nas Paweł i od razu jedziemy zwiedzać stolicę Peru. Na Plaza de Armas - glównym placu Limy - jest kilka budynków zaprojektowanych przez Polaka. Główną ścianę biblioteki narodowej zdobi wielka płaskorzeźba twarzy Ernesta Malinowskiego (1818-1899) - polskiego inżyniera drogowego i kolejnictwa, bohatera obrony Callao w 1866, budowniczego kolei w Peru i Ekwadorze, projektanta i budowniczego Centralnej Kolei Transandyjskiej (Central Transandino).
Kilka lat temu Peru odwiedził polski premier i odebrał od rządu Peru najwyższe odznaczenie za wkład Polaków w rozwój tego kraju. Jego wizyta spopularyzowała Peru w Polsce do tego stopnia, że rok po jego wizycie przyjechało 10000 turystów z Polski, w następnym 7000 a potem 5000 by w końcu powrócić do stabilnego poziomu sprzed wizyty wynoszącego 2000 osób rocznie.
Zwiedzamy klasztor Franciszkanów i podziemia katedry. Jemy obiad za 10 soles i wysłuchujemy historię wojen miedzy zakonami. Zwiedzamy wspaniałą bibliotekę, w której niestety nie można robić zdjęć. Potem, juz z dala od centrum, oglądamy muzeum złota i broni.
Wieczorem wraz z Państwem Conchaya-Kralewskimi jemy kolację w restauracji na wodzie. Pani Kralewska opowiada nam o napadch i rozbojach na scieżkach prowadzących ze skarpy do oceanu. Wysokość skarpy oceniam na co najmniej 100 metrów.
Płaca minimalna w Peru wynosi 700 soles.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Poniedziałek
Dzień wolny. Wieczorem o godzinie 17.00 wyjazd na lotnisko i powrót do Polski.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Im wyżej tym mniej gwałtowne ruchy trzeba wykonywać. Trzeba się ruszać jak "mucha w smole".
Do wysokości 6500 m n.p.m. nogę do przodu stawiałem na długość stopy - pięta dotykała czubków palców drugiej stopy. Powyżej skróciłem dystans o połowę.
W aklimatyzacji pomaga diuramid. Stosowaliśmy pól tabletki rano i pół wieczorem. Trzeba bardzo dużo pić, bo diuramid odwadnia. Trzeba też suplementować potas bo diuramid go wypłukuje.
Dobre są wszelakie patenty (np. "sik-butelka") pozwalające się wysikać w namiocie. Przy nadmiernym spożyciu płynów, w nocy wydalamy nawet 1.5 litra w 3-4 załatwieniach. Wychodzenie na mróz w tym celu stanowi wątpliwą przyjemność.
Podczas snu problemem są zawalone zatoki. Pomaga ibuprom zatoki, nawilżanie wodą morską w spayu do nosa (do kupienia w każdej aptece) oraz smarowanie nosa wewnątrz - dermosanem. Ostre dmuchanie nosa nie jest wskazane, bowiem w wielu przypadkach kończy się kapaniem krwi z nosa.
Trudno cokolwiek powiedzieć. Na oko Peruwiańczycy chronią się na potęgę, ale bezpośrednio żadnej akcji nie widzieliśmy. Tymniemniej wszyscy zwracaja na to uwagę.
Z tym nie ma żadnego problemu. Sa prawie wszędzie w wielkim wyborze